5.5.18

Wizyta w Miśni

Moja majówka była naprawdę intensywna. Praktycznie od 27 kwietnia ciągle w trasie, czy to po Dolnym Śląsku, czy już w Saksonii. Z okazji urodzin, a do tego wizyty przyjaciółki ze Szczecina, odbywamy kolejne wojaże krajoznawcze. Zawiało nas do Miśni. Jeśli śledzicie mojego bloga już dłuższy czas, to wiecie, że to nie była moja pierwsza wizyta w tym niezwykle urokliwym mieście.

Miśni trudno nie ulec, jest fantastycznie położona, pełna zapierających dech w piersiach zabytków czy sklepów z antykami, w których znaleźć można wiele cudeniek, nie tylko ze znanej na całym świecie miśnieńskiej porcelany. Znajdziemy i kapelusze secesyjne, ludowe stroje, piękne, przedwojenne rękawiczki, ale także stare książki o wszystkim, od zoologii, poprzez historię, poezję, aż do poradników odnośnie obsługi maszyn, które dawno zostały zapomniane.

W Miśni zderzają się ze sobą kontrasty, z jednej strony ogromna, górująca nad wszystkim katedra z zamkiem, z drugiej, urocze, niewielkie kamieniczki, nad drzwiami których wyryto daty ich powstania, czy renowacji, z których najstarsze, jakie udało nam się zobaczyć pochodziły z lat 1400 i dalej. Jeśli Miśnia miałaby przypominać jakiekolwiek polskie miasto, można by ją, nieco na siłę, porównywać do Kłodzka, jednak różnice są znaczące. O ile Kłodzku nic nie brakuje, to jednak to, jak oba miasta są zadbane, a raczej jak zaniedbane jest Kłodzko i ile grzechów urbanistycznych popełniono na jego terenie po zakończeniu drugiej wojny światowej, to takie porównania wydają się być bezzasadne. Natomiast warto uczyć się od lepszych. Co jest w Miśni i innych saksońskich miastach i miasteczkach piękne, to, to, że zabytkowe budynki nie są poobwieszane koszmarnymi pod względem estetyki banerami, szyldami, neonami, które kompletnie nie pasują wisząc na starych, barokowych, czy klasycystycznych kamienicach, o gotyckich, czy renesansowych nie wspominając. Dodajmy do tego, że montaż wielu takich specyfików uszkadza elewacje i doprowadza ją do znacznie szybszego zniszczenia. A czy nie wystarczyłaby po prostu farba i skromny, pasujący do całości napis z nazwą biznesu? I tak byłoby to widoczne, ale Janusze Marketingu nie rozumieją, że reklama nie musi być krzykliwa, by być skuteczna. Często jest całkowicie odwrotnie. Często jeden napis naklejony na szybę zadziała dużo lepiej, niż fototapeta na całej witrynie, z której wdzięczy się do nas jakaś roznegliżowana dziewoja, albo oferta pożyczki. Po Miśni chodzi się przyjemnie, bo takich zgrzytów praktycznie nie ma. Sklepy, nawet sieciówki, potrafią dostosować swoje logo tak, by nie raziło ono i nie zasłaniało ¾ zabytkowej elewacji. Niestety obawiam się, że Polska musi jeszcze dorosnąć do tego, by stopniowo zrezygnować z koszmarnych form reklamy, która znacznie obniża atrakcyjność miejscowości turystycznych.



Podczas majówki Miśnia przeżyła mały turystyczny najazd, co bardzo mnie cieszy, szczególnie, że tak wielu krajan zdecydowało się odwiedzić miasto wina i porcelany. Koleje Dolnośląskie razem z Deutsche Bahn umożliwiły bowiem bezpośredni dojazd do tej miejscowości. My jednak standardowo zdecydowałyśmy się na pociąg o 6 z Wrocławia do Drezna i przesiadkę. Dało nam to możliwość zwiedzenia ukochanej graciarni na Neustadt gdzie udało się nam znaleźć śliczną torebkę z lat pięćdziesiątych a la aligator i kompletnie zniszczoną sukienkę z późnych lat trzydziestych, bądź wczesnych czterdziestych, którą dostałyśmy za darmo. Maluch ma parę dziur i odbarwienia. Muszę go pofarbować – zapewne na zielono, podszyć tu i ówdzie i będzie w stanie używalności. Na dziury planuję położyć hafty, ale co z tego będzie, to podzielę się jeśli operacja zakończy się sukcesem.



Z Drezna pojechałyśmy do Miśni, gdzie z dworca Altstadt przemaszerowałyśmy na Rynek, a stamtąd do Katedry, przy okazji zaczepiając o kawiarnię, w której podawano miśnieńskie bułko-ciasta przypominające trochę skorupę żółwia, a także wszystkie możliwe antyki i antykwariaty, z których najchętniej wyciągnęłybyśmy wszystko, ale fundusze zdecydowanie na to nie pozwalały.







Co do miśnieńskiej katedry to jest ona warta zwiedzenia od środka, mimo, że cena za bilet to 4,50 euro. Jej wnętrze choć surowe kryje w sobie wiele skarbów z pogranicza gotyku i renesansu. Nie jest może ona tak przerażająco wielka i strojna jak ta w Magdeburgu, ale także poraża swoją potęgą. Z niej polecam w dół udać się niewielkimi schodkami z boku w dół, mijając winnice, gdzie krzaczki już dzielnie pną się do góry. Ścieżka flankowana jest krzewami bzu i wszelaką roślinnością, którą chętnie obsadzamy skalniaki. Można też tam spotkać kotki – wszyscy przecież kochają kotki. Poza tym z tarasów roztacza się przecudowny widok na Miśnię i płynącą w pobliżu Łabę, która niejednokrotnie okazywała się być rzeką nader kapryśną i zalewającą to fantastyczne miasto.






Warto pozwiedzać też miśnieńskie zaułki, praktycznie każda uliczka kryje w sobie skarby w postaci przepięknych portali, czy innych zdobień. Zgubić się raczej nie można, prędzej czy później i tak wróci się na Rynek, skąd droga z powrotem na dworzec jest bardzo prosta.
Wracając do Drezna miałyśmy jeszcze krótką chwilę na zakupy. Udało mi się upolować sukienkę z lat trzydziestych, bądź wczesnych czterdziestych, czarną, z białym kołnierzykiem, która była w stanie absolutnie idealnym i kosztowała mnie jedynie 4 euro. Niestety jest trochę przyduża, ale jest tak urocza, że ze mną zostanie. Niebawem się nią pochwalę.



Co do samego wyjazdu to był on bardzo udany i odpoczęłam jak nigdy, natomiast nieco problematyczne były dwie kwestie. A właściwie to jedna: Polacy. Tylko w dwóch sytuacjach. Rozumiem, że wyglądam inaczej, podobnie jak Kasia czy Zuzanna, ale do jasnej Anielki, to nie powód żeby robić nam zdjęcia bez pytania i traktować jako atrakcję turystyczną. Ja naprawdę widzę jak ktoś z przyczajki robi mi zdjęcia, a widzę to także, jak ktoś na bezczelnie wcelowuje mi obiektyw przed samą twarzą nie pytając mnie o zdanie. Nie jestem zwierzakiem w ZOO! Bardzo chętnie dam sobie zrobić zdjęcie, ale wypadałoby najpierw mnie o to zapytać, czy mam na to ochotę. Ja nie jestem w pracy, jako miś na Krupówkach. Niestety krajanie kompletnie tego nie rozumieli i licząc, że są zagranicą myśleli, że można im o wiele więcej, pokrzykując: Zobaczcie jacy przebierańcy! Szczytem była sytuacja w jednym sklepie, gdzie starsze panie głośno mówiły o przebierańcach pokazując na mnie i niestety okazało się, że nie jestem Niemką, jak myślały… No cóż.
Druga sytuacja, czekała na nas rzecz jasna w pociągu. Cudem udało nam się znaleźć miejsce pośród toreb z Primarka. Jak zwykle nie żartuję. Po czym poznać Polaków w Dreźnie? Łażą z wielkimi torbami z Primarku i ciągną tam jak mrówki z dworca, siedzą cały dzień w centrum handlowym, w którym mają dokładnie takie same rzeczy jak w ojczyźnie, tylko z innymi metkami i wracają do domu narzekając na wszystko, co mają do zaoferowania Niemcy, tak naprawdę nie rozmawiając z żadnymi Niemcami, ani nie oglądając niczego poza kolejnymi wieszakami z odzieżą wyprodukowaną na krańcach świata w skandalicznych warunkach. Ale nie o tym. Taka Primakowa familia niestety siedziała blisko nad i bite 4 godziny powrotu, kiedy próbowałyśmy cicho porozmawiać między sobą, nie byłyśmy w stanie, bo oczywiście byłyśmy zagłuszane przez przekrzykującą się czwórkę osób, która głośno rozprawiała o tym, kto ma pieprzyk na tyłku, oraz o tym, że wspólne robienie kupy łączy. Tak, serio. Nie dało się tego nie słyszeć, bo ci ludzie zwyczajnie się darli. Porozmawianie o czymkolwiek innym między sobą było trudne, bo wypowiedzenie czegokolwiek przyciszonym tonem, tak jak powinno się w środkach transportu publicznego porozumiewać, było niemożliwe, by zagłuszał je tępy ryk miłośników sieci Primark.
Uczucie radości i odpoczynku, jakie miałam po dość długim spacerze po Miśni i Dreźnie zniknęło, a zastąpiło je niebywałe zmęczenie i ból głowy. Ludzie naprawdę, nie jedziecie sami.






Podobało się? Wesprzyjcie moje Ko-Fi. 

No comments:

Post a Comment