Miśni trudno nie ulec, jest fantastycznie położona, pełna
zapierających dech w piersiach zabytków czy sklepów z antykami, w których znaleźć
można wiele cudeniek, nie tylko ze znanej na całym świecie miśnieńskiej
porcelany. Znajdziemy i kapelusze secesyjne, ludowe stroje, piękne,
przedwojenne rękawiczki, ale także stare książki o wszystkim, od zoologii,
poprzez historię, poezję, aż do poradników odnośnie obsługi maszyn, które dawno
zostały zapomniane.
W Miśni zderzają się ze sobą kontrasty, z jednej strony
ogromna, górująca nad wszystkim katedra z zamkiem, z drugiej, urocze,
niewielkie kamieniczki, nad drzwiami których wyryto daty ich powstania, czy
renowacji, z których najstarsze, jakie udało nam się zobaczyć pochodziły z lat
1400 i dalej. Jeśli Miśnia miałaby przypominać jakiekolwiek polskie miasto,
można by ją, nieco na siłę, porównywać do Kłodzka, jednak różnice są znaczące.
O ile Kłodzku nic nie brakuje, to jednak to, jak oba miasta są zadbane, a
raczej jak zaniedbane jest Kłodzko i ile grzechów urbanistycznych popełniono na
jego terenie po zakończeniu drugiej wojny światowej, to takie porównania wydają
się być bezzasadne. Natomiast warto uczyć się od lepszych. Co jest w Miśni i
innych saksońskich miastach i miasteczkach piękne, to, to, że zabytkowe budynki
nie są poobwieszane koszmarnymi pod względem estetyki banerami, szyldami,
neonami, które kompletnie nie pasują wisząc na starych, barokowych, czy
klasycystycznych kamienicach, o gotyckich, czy renesansowych nie wspominając.
Dodajmy do tego, że montaż wielu takich specyfików uszkadza elewacje i
doprowadza ją do znacznie szybszego zniszczenia. A czy nie wystarczyłaby po
prostu farba i skromny, pasujący do całości napis z nazwą biznesu? I tak byłoby
to widoczne, ale Janusze Marketingu nie rozumieją, że reklama nie musi być
krzykliwa, by być skuteczna. Często jest całkowicie odwrotnie. Często jeden
napis naklejony na szybę zadziała dużo lepiej, niż fototapeta na całej
witrynie, z której wdzięczy się do nas jakaś roznegliżowana dziewoja, albo
oferta pożyczki. Po Miśni chodzi się przyjemnie, bo takich zgrzytów praktycznie
nie ma. Sklepy, nawet sieciówki, potrafią dostosować swoje logo tak, by nie
raziło ono i nie zasłaniało ¾ zabytkowej elewacji. Niestety obawiam się, że
Polska musi jeszcze dorosnąć do tego, by stopniowo zrezygnować z koszmarnych
form reklamy, która znacznie obniża atrakcyjność miejscowości turystycznych.
Podczas majówki Miśnia przeżyła mały turystyczny najazd, co
bardzo mnie cieszy, szczególnie, że tak wielu krajan zdecydowało się odwiedzić
miasto wina i porcelany. Koleje Dolnośląskie razem z Deutsche Bahn umożliwiły
bowiem bezpośredni dojazd do tej miejscowości. My jednak standardowo
zdecydowałyśmy się na pociąg o 6 z Wrocławia do Drezna i przesiadkę. Dało nam to
możliwość zwiedzenia ukochanej graciarni na Neustadt gdzie udało się nam
znaleźć śliczną torebkę z lat pięćdziesiątych a la aligator i kompletnie
zniszczoną sukienkę z późnych lat trzydziestych, bądź wczesnych czterdziestych,
którą dostałyśmy za darmo. Maluch ma parę dziur i odbarwienia. Muszę go
pofarbować – zapewne na zielono, podszyć tu i ówdzie i będzie w stanie
używalności. Na dziury planuję położyć hafty, ale co z tego będzie, to podzielę
się jeśli operacja zakończy się sukcesem.
Z Drezna pojechałyśmy do Miśni, gdzie z dworca Altstadt
przemaszerowałyśmy na Rynek, a stamtąd do Katedry, przy okazji zaczepiając o
kawiarnię, w której podawano miśnieńskie bułko-ciasta przypominające trochę
skorupę żółwia, a także wszystkie możliwe antyki i antykwariaty, z których
najchętniej wyciągnęłybyśmy wszystko, ale fundusze zdecydowanie na to nie
pozwalały.
Co do miśnieńskiej katedry to jest ona warta zwiedzenia od
środka, mimo, że cena za bilet to 4,50 euro. Jej wnętrze choć surowe kryje w
sobie wiele skarbów z pogranicza gotyku i renesansu. Nie jest może ona tak
przerażająco wielka i strojna jak ta w Magdeburgu, ale także poraża swoją
potęgą. Z niej polecam w dół udać się niewielkimi schodkami z boku w dół,
mijając winnice, gdzie krzaczki już dzielnie pną się do góry. Ścieżka
flankowana jest krzewami bzu i wszelaką roślinnością, którą chętnie obsadzamy
skalniaki. Można też tam spotkać kotki – wszyscy przecież kochają kotki. Poza
tym z tarasów roztacza się przecudowny widok na Miśnię i płynącą w pobliżu
Łabę, która niejednokrotnie okazywała się być rzeką nader kapryśną i zalewającą
to fantastyczne miasto.
Warto pozwiedzać też miśnieńskie zaułki, praktycznie każda
uliczka kryje w sobie skarby w postaci przepięknych portali, czy innych
zdobień. Zgubić się raczej nie można, prędzej czy później i tak wróci się na
Rynek, skąd droga z powrotem na dworzec jest bardzo prosta.
Wracając do Drezna miałyśmy jeszcze krótką chwilę na zakupy.
Udało mi się upolować sukienkę z lat trzydziestych, bądź wczesnych
czterdziestych, czarną, z białym kołnierzykiem, która była w stanie absolutnie
idealnym i kosztowała mnie jedynie 4 euro. Niestety jest trochę przyduża, ale
jest tak urocza, że ze mną zostanie. Niebawem się nią pochwalę.
Co do samego wyjazdu to był on bardzo udany i odpoczęłam jak
nigdy, natomiast nieco problematyczne były dwie kwestie. A właściwie to jedna:
Polacy. Tylko w dwóch sytuacjach. Rozumiem, że wyglądam inaczej, podobnie jak
Kasia czy Zuzanna, ale do jasnej Anielki, to nie powód żeby robić nam zdjęcia
bez pytania i traktować jako atrakcję turystyczną. Ja naprawdę widzę jak ktoś z
przyczajki robi mi zdjęcia, a widzę to także, jak ktoś na bezczelnie wcelowuje
mi obiektyw przed samą twarzą nie pytając mnie o zdanie. Nie jestem zwierzakiem
w ZOO! Bardzo chętnie dam sobie zrobić zdjęcie, ale wypadałoby najpierw mnie o
to zapytać, czy mam na to ochotę. Ja nie jestem w pracy, jako miś na
Krupówkach. Niestety krajanie kompletnie tego nie rozumieli i licząc, że są
zagranicą myśleli, że można im o wiele więcej, pokrzykując: Zobaczcie jacy przebierańcy! Szczytem
była sytuacja w jednym sklepie, gdzie starsze panie głośno mówiły o
przebierańcach pokazując na mnie i niestety okazało się, że nie jestem Niemką,
jak myślały… No cóż.
Druga sytuacja, czekała na nas rzecz jasna w pociągu. Cudem
udało nam się znaleźć miejsce pośród toreb z Primarka. Jak zwykle nie żartuję.
Po czym poznać Polaków w Dreźnie? Łażą z wielkimi torbami z Primarku i ciągną
tam jak mrówki z dworca, siedzą cały dzień w centrum handlowym, w którym mają
dokładnie takie same rzeczy jak w ojczyźnie, tylko z innymi metkami i wracają
do domu narzekając na wszystko, co mają do zaoferowania Niemcy, tak naprawdę
nie rozmawiając z żadnymi Niemcami, ani nie oglądając niczego poza kolejnymi
wieszakami z odzieżą wyprodukowaną na krańcach świata w skandalicznych
warunkach. Ale nie o tym. Taka Primakowa familia niestety siedziała blisko nad
i bite 4 godziny powrotu, kiedy próbowałyśmy cicho porozmawiać między sobą, nie
byłyśmy w stanie, bo oczywiście byłyśmy zagłuszane przez przekrzykującą się
czwórkę osób, która głośno rozprawiała o tym, kto ma pieprzyk na tyłku, oraz o
tym, że wspólne robienie kupy łączy. Tak, serio. Nie dało się tego nie słyszeć,
bo ci ludzie zwyczajnie się darli. Porozmawianie o czymkolwiek innym między
sobą było trudne, bo wypowiedzenie czegokolwiek przyciszonym tonem, tak jak
powinno się w środkach transportu publicznego porozumiewać, było niemożliwe, by
zagłuszał je tępy ryk miłośników sieci Primark.
Uczucie radości i odpoczynku, jakie miałam po dość długim
spacerze po Miśni i Dreźnie zniknęło, a zastąpiło je niebywałe zmęczenie i ból
głowy. Ludzie naprawdę, nie jedziecie sami.
Podobało się? Wesprzyjcie moje Ko-Fi.
No comments:
Post a Comment