31.1.15

Retro Coat Dress z Restyle

Nie mam serca do recenzji, ale wiele osób mi mędzi o tym, żebym podzieliła się wrażeniami na temat pożądanego modelu z nowej kolekcji Restyle. Mowa o Coat Dress, którą nabyłam jakoś w świątecznym sezonie. Niestety nie doczekała się ta piękna sukienka sesji zdjęciowej jeszcze, ale postaram się to zmienić, bo niestety sama nie umiem zrobić jej ładnych zdjęć, które oddadzą w pełni jej urok. A to dlatego, że jest kruczoczarna i robienie sobie w niej samojebek kończy się na tym, że wyglądam jak czarna plama. A przy słabym, zimowym świetle o dobrych zdjęciach na sobie nie ma mowy. Zamówiłam rozmiar S. Zdjęcia, które jej zrobiłam są znacznie rozjaśnione, bo inaczej nic nie byłoby widać.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to to, że sukienkę wykonano z ogromnej ilości materiału. Jest mega szeroka i nawet halka-potwór z classical puppets ma problem z udźwignięciem jej. Druga sprawa to jest długa. Mierzę sobie 172 cm i dosięga mi do końca łydek (końca od strony stóp). Wykonana została z bawełny. Szczęśliwie, w przeciwieństwie do rzeczy z Punk Rave, człowiek nie poci się w niej jak szalony. Bardzo na plus. Inna sprawa, że do materiału przylega wszystko: włoski, paproszki, kurz. Po całym dniu poza domem trzeba ją po prostu uprać, bo zbiera za sobą wszystko. Drugim minusem jest to, że bawełna ma to do siebie, że się gniecie... i to bardzo, dlatego zaraz po wypraniu trzeba się przyszykować na prasowanie.
Niedogodności te wynikłe z zastosowanej tkaniny niwelowane są jednak, bo sukienka prezentuje się naprawdę pięknie i nie wygląda na dzieło Restyla. Jest porządnie uszyta, nie sterczą z niej nitki, nie ma krzywych szwów, które dość często przytrafiały się w różnych produktach z tego sklepu. Widać, że postarano się o poprawę jakości i widać to dość dobrze przy Coat Dress. 
Kołnierzyk wykończony został przyjemną, aksamitnopodobną lamówką, która paradoksalnie zbiera dużo mniej wszelakich kłaczków niż reszta sukienki. Lamówka została starannie przyszyta, nie odłazi, nie wychodzą z niej nici. 
Sukienka ma dwa rzędy guzików. Wykonano je z plastiku pomalowanego srebrną farbą. Po paru myciach powłoczka nie odeszła, ani nie pokruszyła się. Z analogicznego materiału wykonano klamrę paska. 
Zbliżenie na guzik. Sukces, po paru praniach nie odleciały i trzymają się całkiem dobrze. 
Tak zaś prezentuje się wewnętrzny szew, jak widać nie jest źle. Sam materiał natomiast jest dość cienki i zdecydowanie nie posłuży jako okrycie wierzchnie, chyba, że w letni wieczór. Wdzianko jest typową sukienką, a Coat przypomina jedynie z kroku.

Rękawy sukienki mają długość 3/4 i są wywijane. Mają jednak tendencję do opadania, więc trzeba ich pilnować. 
Czy warto nabyć Coat Dress? Tak, zdecydowanie, jest to ładny, porządnie wykonany produkt za rozsądną cenę. Ogrom materiału, który przy dobrej halce tworzy spektakularny klosz, do tego elegancki kołnierz z aksamitną lamówką i taliowanie, sprawiają, że sylwetka prezentuje się bardzo smukło i kobieco. Coat Dress wygląda zdecydowanie lepiej niż sukienki z Hell Bunny i zapewne dłużej niż one posłuży. Problemy z nią mogą mieć osoby niskie, w wielu wypadkach okaże się bowiem, że jest ona do ziemi. Z tego co wiem skracanie u krawcowej nie kosztuje majątku i można sobie taką przyjemność zafundować. Jest to też jedna z niewielu rzeczy w restylowej ofercie, która wygląda tak, jak na zdjęciu sklepowym.

28.1.15

Zakupy


Takie rzeczy nie u nas pinterest.com

Może mam po prostu pecha. Może coś się na mnie uwzięło. Nie chcę tutaj robić notki pod tytułem „Polska jest besęsu”. Nie o to chodzi. Chcę tylko opisać pewne zjawisko towarzyszące mi od wielu lat. Mam wrażenie, że ciąży na mnie fatum.  
 Interesuje się paroma rzeczami: religioznawstwem, szczególnie wierzeniami pogańskimi, historią Kaukazu, Heydrichem, muzyką i magią. Można by dorzucić do tego też ciuchy i kosmetyki, z tym, że nie traktuje ich jako moich zainteresowań. Niemniej i ich ta notatka dotyczy. Czymkolwiek się jednak nie zajmę, to zawsze kończy się to tak, że przeszukując rodzimy rynek nie znajduje zbyt wiele rzeczy, które mogłyby być mi przydatne. Pojedyncze książki, często niezbyt dobrze napisane, bądź totalnie beznadziejne. Jak już coś ciekawego się trafi to kosztuje miliony złotych monet. Żeby poszerzyć wiedzę, czy kupić łach, który mi się podoba, sięgam do oferty zagranicznych sklepów. I oczywiście bezsensownym jest porównywać allegro do taobao, czy ebaya, ale często nasi południowi sąsiedzi (Czesi) dysponują ciekawszymi rzeczami. Wielokrotnie dużo tańszymi niż u nas. Zastanawiam się: O co chodzi? Wydaje mi się, że sprzedawcy w Polsce boją się ryzykować i nie profilują się na ludzi o jasno sprecyzowanych zainteresowaniach, czy guście. Panuje misz masz. Pozornie wszystkiego jest dużo, ale po bliższym przyjrzeniu się, widzę, że król jest nagi. Przykład? Książki o Trzeciej Rzeszy. Jest ich u nas sporo, ale lwia część nie nadaje się do niczego i stanowi sensacyjny pulp. Tłumaczone są nadal pozycje Irvinga (fuuuuj), Wołoszański nadal na topie. Czegoś rzetelnego ze świecą szukać i to w małych wydawnictwach, bądź pośród publikacji naukowych. Idę do księgarni i nie mam co kupić nawet jak bardzo chcę. A ciągle potrzebuję więcej. Z wierzeniami Kaukazu i jego historią jest analogiczna sytuacja. Dużo jest o kuchni, sporo mniej lub bardziej udanych przewodników, ale jak chcę nabyć coś o Czerkiesach (nie wspominając już o ich wierzeniach)... to mogę sobie włączyć ebay, czy moje kochane betterworldbooks. Czy może wymagam za wiele? Może marudzę. Od wczoraj bezustannie poszukuję kapelusików w stylu lat 40. Owszem w Polsce wykwitło parę sklepów z toczkami, ale wszystkie one są po prostu bliźniacze: kawałek woalki, parę koralików, koronka. Ja chcę kapelusik. Wpisuję kapelusz lata 40. Nic. Wpisuję kapelusz retro. Wyskakuje mi cała gama nakryć głowy, które stylizowane są na lata 20. Próżno szukać wymyślnych nakryć głowy, jakie były w modzie dwadzieścia lat później. Wpisuję te same hasła po angielsku w etsy i mam całą gamę produktów w jakim tylko chcę kształcie i kolorze. Tego typu sytuacje powtarzają się od lat. Zauważam pewien progres, ale jest on dramatycznie wolny. U nas ledwo przędzie Lady Sloth, Czeszki otworzyły w Ołomuńcu stacjonarny lolici sklep. Odzież gotycka, słyszałam o jakiś pojedynczych pojawiających się i znikających miejscach w Warszawie. W Pradze jest ich obecnie kilka. I jeszcze sklep dla otaku. Chyba też nawet więcej niż jeden. Sklepy z odzieżą retro. W Pradze ciągle na jakiś trafiałam. W Polsce są vintage shopy, ale sprzedaje się w nich w większości ciuchy z lat 90, albo asortyment z Hell Bunny. Nie, dzięki. W internecie jest podobnie. Asortyment gotycki należy do Restyle, który jest monopolistą na rynku. W większości rzeczy od nich nie robią na mnie wrażenia, ale jak jest coś ciekawego to kupię. Różnie bywa z jakością, no ale. Retro ciuchy? Britstyle i znów Hell Bunny, czasami w strasznie wysokich cenach. A w zimę też człowiek musi coś na siebie wdziać. Nie chcę tu winić sprzedawców. To nie jest kwestia tego, że nie są świadomi takiego stanu rzeczy i idą na łatwiznę. Polskie prawo jest na tyle nieprzyjazne wszelakim inicjatywom, że nie ma się co dziwić, że ludzie nie chcą podejmować ryzyka i tonąć w długach. I od tego należałoby zacząć zmiany.  

27.1.15

Sesja w ogrodzie ossolińskim cz. I

Sukienka: Miss Candyfloss
Płaszcz: Fanplusfriend

Jak zwykle we wpisach zdjęciowych nie mam za bardzo co do pisania, prócz tego, że bardzo polecam współpracę z panią Frustrą. Bliźniaczą stylizację wdziałam na siebie podczas wizyty w Berlinie. Spędziłam tam upojne osiem godzin nad materiałami, które zostaną opracowane i zaserwowane wam na Płowej Bestii. A jest ich naprawdę sporo. Część z nich udało mi się już wklepać na komputer, inne dopiero zostaną mi nadesłane. Nie chcę mi się nawet myśleć o tym, ile wyniosą mnie kopie dokumentów, bo stron są setki. Ale cóż, taką płacę cenę za chęć napisania rzetelnej książki. Najgorszy problem, jaki stoi na mojej drodze to odręczne pismo Heydricha. Nie mogę go odszyfrować. Jest to ponad moje siły i ponad siły Kasi, która dzielnie tłumaczy mi kolejne dokumenty, ale gdy pojawia się list odręczny to zaczyna się istne piekło. Znacie jakiegoś grafologa pasjonata, któremu bardzo się nudzi?








25.1.15

Przemyślenia o gimnazjalnych fascynacjach muzycznych cz. II


Dzisiaj dużo będzie o tej pani

 W ostatniej odsłonie muzycznej rewizji poznęcaliśmy się nad Nightwishem. Miło było, ale teraz przechodzimy do kolejnego z dwójki słynnych zespołów pseudometalowych z kobietą na wokalu. Within Temptation. Przyznam, że nigdy nie oczarowali mnie tak jak Oceanborn i Wishmaster Nightwisha, ale dwie pierwsze płyty (plus EPka „The Dance”) są całkiem przyjemne i spodobały mi się bardziej wraz z upływem lat. Późniejsze dokonania zespołu są jednak dla mnie nieznośne. Nie będę tu jednak pisać o tym, że Within Temptation się sprzedało, że poszli w komerchę. Bo ja komerchę lubię o ile ta komercha jest szczera i otwarta. Jak Scooter chociażby. Zdecydowanie muzyka tego zespołu nie aspiruje do bycia niczym ponad to, czym jest i nie stara się ściemniać słuchacza, że jest inaczej. Jest miło, rozrywkowo i nic ponad to. I to działa od wielu lat, chociaż Scooter ulega kolejnym przeobrażeniom. Within Temptation zaś cały czas stara się udowodnić, że jest czymś więcej niż muzyką tak zwanego głównego nurtu. I chyba tu jest jeden z jej większych problemów. Mimo, że starają się chłopcy i dziewczyna jakoś eksperymentować, to większość ich starań jest staraniami bezpiecznymi i w granicach zdrowego rozsądku, przez co towarzyszy nam jednostajny rytm znany z piosenek Lady Gagi, głos Sharon, która próbuje być Laną del Rey i wcale się z tym nie kryje. Mimo to te starania o ugrzecznienie, uładzenie i zyskanie jak najszerszej widowni odbywają się ze szkodą dla muzyki, która na Enter czy nawet Mother Earth nie była wcale taka najgorsze i radio friendly. Dodatkowo image nie pasujący do muzyki, liczne tancerki na koncertach, dyskotekowe światła; jakoś to wszystko ze sobą wyjątkowo nie współgra i właściwie nie wiadomo na kogo Within Temptation jest sprofilowane. Do mnie nie trafia ani jako muzyka alternatywna, ani muzyka popularna. Największym szaleństwem i jednocześnie, według mnie, czymś, co rzeczywiście wyszło im fajnie, to zaproszenie do współpracy Xzibita. Wyszedł przyjemny kawałek, też nie aspirujący do bycia żadną awangardą, ale dobrze się go słucha. I to nie przez Sharon, ale przez Xzibita, który spokojnie mógłby zająć jej miejsce w pozostałych songach i miałyby one więcej mroku i duszy. Sharon bowiem, moim skromnym zdaniem, marnuje swój potencjał. Kobieta ta nie ma złego głosu, natomiast nie za bardzo umie korzystać z jego dobrodziejstw. Przy tak delikatnej barwie śpiewanie klatą brzmi komicznie i źle. O ile nagrania studyjne aż tak mocno tego nie obnażają, to live’y zespołu są koszmarne. Rozumiem, że wokalistka dużo się rusza, skacze i tak dalej, ale jednak należałoby czasem usiedzieć na miejscu, jeśli w ruchu nie jest się w stanie trafić w dźwięk. Gorzej, że Sharon prócz fałszowania w biegu, fałszuje też w bezruchu. Wydaje mi się, że jest to kwestia niewyćwiczenia głosu, bądź zaniedbania go. Przy czym obstawiam za tym drugim, bo z roku na rok słychać, że jest coraz gorzej w tej materii i gdzieś anielskie wycia zapodziały się przy próbowaniu naśladowania Lany. Sharon nie idź tą drogą. Na podobną przypadłość związaną z nieumiejętnością zaśpiewania na żywo, cierpi wokalistka Epicy, Simone Simons. Rudowłosa piękność, oprócz ogromnej urody dysponuje wspaniałym głosem. Ale najprawdopodobniej w ogóle go nie ćwiczy, przez co koncerty Epicy są próbą wytrzymania kolejnych potknięć Simone. Wokalistka nie jest tak rozbiegana jak Sharon, a i tak nie jest w stanie uderzyć w niektóre dźwięki i zaśpiewać poprawnie. Czasem ma lepsze dni i rzeczywiście udaje się jej zrobić to dobrze, w większości jednak słychać, że przydałby jej się porządny trening. A muzyka Epicy jest interesująca, ciekawa kompozycyjnie w wielu wypadkach (w chórkach na Phantom Agony udzielała się także pani Fogle, tak z ciekawostek i ciary przechodzą mnie na samą myśl gdyby ona śpiewała zamiast Simone główne partie wokalne) i w tekstach dotykająca wielu poważnych społecznych kwestii (trzeba oddać honor, mimo, że wielokrotnie z opiniami Jansena się nie zgadzam).
Jest jednak jeden zespół, który jest dla mnie wielkim ewenementem. Xandria. Z dawnych, gimnazjalnych lat Xandria stanowiła największą możliwą żenadę. Był to zespół tak zły, że niewyrobione, nastoletnie ucho i tak wiedziało, że wszystko tam leży: kompozycje, wokal, tandetne klawisze. Pachniało to, tą złą częścią Niemiec, która tworzy muzykę w stylu mroczne Modern Talking. Śmiał się człowiek okrutnie z pretensjonalnego „Ravenheart”, z mega tandetnego „Now and Forever”, z pseudorientalnych wątków na Indii. I jakoś o tym bandzie się zapomniało na długie lata. Aż do wyjścia Neverworld’s End. Przez przypadek przeglądałam sobie nowości muzyczne na youtube w tym gatunku i natrafiłam na przedostatni krążek Xandrii. Zaciekawiona, czy nadal prezentują sobą taką absolutną masakrę jak to było dawniej zapuściłam. I nie poznałam zespołu. Brzmiało to jak nowy, lepszy Oceanborn Nightwisha z nowym, ciekawym, klasycyzującym wokalem (Manuela Kraller), licznymi marynistycznymi wątkami i świeżymi kompozycjami (chyba najciekawszym utworem tego krążka jest Cursed). Zakochałam się i wypełniło to moją niszę zatytułowaną „pseudometal dobry do pisania, szkicowania i jeżdżenia tramwajem”. Katowałam Neverworld’s End długie miesiące i czekałam na kontynuację. I jakoś rok temu okazało się, że Xandria pozbyła się Manueli Kraller, dotychczasowej wokalistki. Blady strach mnie zdjął, że zespół powróci do korzeni i stworzy kolejnego potwora. Do bandu przyjęto Dianne van Giersbergen, holenderską sopranistkę, udzielającą się w progresywnym Ex-Libris. Pierwsze, na co trafiłam to jej wykonanie arii „Leise, Leise fromme Weise” z Wolnego Strzelca Webera (moja ukochana opera ever) https://www.youtube.com/watch?v=oCp7tAsD_e4 . Pierwsze, co mnie oczarowało u tej pani, to, to, że wygląda jak moja dziewczyna i dobrze śpiewa. Nie było to może tak wspaniałe wykonanie jak to: https://www.youtube.com/watch?v=bjd8Unl-nbU ale pani Stemme za bardzo nie ma sobie równych. Niemniej van Giersbergen zrobiła bardzo pozytywne wrażenie i wyczekiwałam Sacrificium Xandrii z niecierpliwością. Pierwszy singiel „Dreamkeeper” mnie zawiódł. Zdenerwowałam się marnowaniem potencjału, jaki leży w Dianne i zaczęłam mieć mieszane uczucia. Wyszła płyta. Zdenerwowana odpaliłam i spodziewałam się najgorszego. Pierwszy, tytułowy utwór, rozwiał moje strachy. Dianne pięknie sobie radziła, samo Sacrificium jest piosenką bardzo dobrą. Ma pewne pasaże przypominające mi twórczość Rachmaninova, choć to porównanie wyjątkowo nad wyrost, bo główną inspiracją dla twórców była zapewne współczesna muzyka filmowa. Xandria bije jednak Nightwisha w paru kwestiach. Pierwsze to doskonały balans między orkiestrą a gitarami (doskonały bas), które nie są tu zagłuszone i zalane nieudolnymi orkiestracjami. Drugi: głos Dianne, nie mniej ni więcej, czysta doskonałość i płynność w przechodzeniu dźwięków. Trzecie: brak nudy, który doskwiera wielu długim kawałkom Nightwisha. Spokojne momenty nie są rozwleczone i powtarzalne. Czwarte: solówki, o których istnieniu Holopainen zapomniał trzy albumy temu. Piąte: końcówka utworu. To, co też zawala Holopainen. Daje na końcu monotonny wiersz, albo śpiewanie. W Xandrii Dianne, łagodne klawisze i łkające skrzypce uzupełniają się tak świetnie, że porusza mnie to tak mocno jak muzyka do Aleksandra Newskiego. Sacrificium jest dobrą płytą, tytułowy utwór jednak nie jest najlepszy ze wszystkich. Mnie najbardziej oczarował „The Undiscovered Land” (https://www.youtube.com/watch?v=reHZggkFIPE ). Jest niby bardzo sztampowy jak na pseudometalową balladę, ale jest w nim coś, coś, czego za bardzo nie umiem opisać, co powoduje u mnie natychmiastowy napływ łez do oczu. A partie skrzypiec mnie niszczą i rozwalcowują emocjonalnie. Szantowe elementy i przydrapieżnienie Dianne zmieniają nam na krótką chwilę klimat, ale na powrót wchodzimy w delikatniejsze, łzawe nuty. Najlepszy powrót do dzieciństwa jaki można sobie wyobrazić. Utwór ten ma bardzo interesującą strukturę, która nie pozwala uchu znudzić się tym, co słyszy. Jednocześnie spokojnie nadaje się na song stadionowy i machanie zapalniczkami. Zdecydowanie jest to jedna z moich ulubionych piosenek w ogóle. Polecam wam zatem zapoznać się z tym albumem, choćby dla tych dwóch utworów, jednak znajdą się i inne bardzo dobre, choć już nie tak bardzo wybitne. Jest to jednak bardzo dobry krążek, który korzysta z dobrodziejstw gatunku, nie eksperymentuje na siłę, co można zarzucać jako wtórność, ale całkiem udane kompozycje i dobre zbalansowanie dźwięków nadają mu świeżości, której w ostatnich płytach gigantów pseudometalu brakuje.

21.1.15

Przemyślenia o gimnazjalnych fascynacjach muzycznych cz. I




Myślicie, że ten obrazek nie ma nic wspólnego z treścią wpisu?  Jesteście w błędzie.
Za czasów mojej bujnej młodości nastąpił wysyp przeróżnych zespołów, którym obecnie przypina się łatkę female fronted symphonic metal. Do najpopularniejszych wówczas należały Nightwish i Within Temptation. Jak grzyby po deszczu rośli również ich wierni naśladowcy. Gatunek ten pogardzany był przez tą mroczniejszą stronę metalowej braci, jednak większość jej przedstawicieli skrycie słuchała „Sleeping Sun” i wylewała rzewne łzy, że znów nie zaliczyli. Muzyka tego typu przewija się nieprzerwanie przez moje przeróżne playlisty od długich lat. I rzeczywiście wiele można temu gatunkowi zarzucić, ale znajdzie się w nim parę miłych ciekawostek, dla którego jednak nie warto przekreślać muzyki typu pseudometal z kobietą na wokalu. Niemniej chciałam się dzisiaj skupić na paru sprawach, które wędrować sobie będą dość swobodnym strumieniem. Ze względu na ogromny sentyment do Nightwisha czasem przeglądam sobie fora poświęcone tej grupie, czy wywiady z jej członkami. Rzuciło mi się w oczy coś niezwykle śmiesznego. Liderem grupy, jej kompozytorem i panem nad panami jest niejaki Tuomas Holopainen. Kiedy słuchałam jeszcze Nightwisha najbardziej emblematyczną członkinią zespołu była dla mnie pani Tarja Turunen. Nie czarujmy się, że to jednak nie Tuomas, który przypisuje sobie wielki sukces, niebotyczny talent kompozytorski (orkiestracji nie pisze sobie sam, więc traktujmy to z przymrużeniem oka), czy wszelakie inne zasługi sprawił, że ten band wybił się spośród wielu identycznych zespołów. Tuomas, obecnie nazywany i nazywający siebie per maestro, twierdzi inaczej, ale o tym później. Jak posłuchamy wczesnych płyt Nightwish, dokładnie trzech, w porywach do czterech pierwszych to zauważymy, że raczej nie jest to zbyt odkrywcza muzyka i cała jej siła tkwi w szczerości i pięknym głosie Tarji. Nikt z muzyków nie jest tam w żadnym wypadku wirtuozem. Kompozycje są łatwe i przyjemne. Szybko wpadają w ucho. Teksty, choć beznadziejne i niegramatyczne są wyśpiewane w sposób tak magiczny, że jakimś cudem to wszystko potrafi mnie do tej pory wzruszyć. Sytuacja ta ulega jednak zmianie przy Once, kiedy to Tuomas uwierzył, że jest maestro. I tu pojawiła się nieszczęsna góra orkiestracji, które zalały proste i przyjemne dźwięki. Istna Zimmeriada. Przy czym inspirowanie się Hansem Zimmerem nie oznacza niczego dobrego. Jest to kompozytor na wskroś wtórny, sztampowy i bazujący całą twórczość na huczeniu i tak zwanej „epickości”. Tuomas uwierzył, że będzie drugim Zimmerem i ukatrupił cały pierwotny wydźwięk Nightwisha. Te próby mordu są już słyszalne w Century Child, jednak to Once jest płytą, która zdecydowanie przelewa szalę goryczy. I tu wiele osób się nie zgodzi, powie, że dopiero wtedy Tuomas rozwinął skrzydła i pokazał swój absolutny geniusz. Nie, sporo utworów to typowe fillery, większość o budowie  zwrotka, refren, zwrotka, refren, bridge, refren, refren. Bronić może się Ghost Love Score, gdyby nie fakt, że Tuomas nie do końca umie pisać długie utwory i środkowa część GLS wieje nudą. Oczywiście da się stworzyć minimalistyczny, poruszający utwór, jednak liczne pasaże w GLS są zapychaczami, żeby stworzyć kompozycję mającą ponad 10 minut. Tuomas w kolejnych płytach podnosi sobie poprzeczkę coraz wyżej, chcąc robić coraz dłuższe kobyły. I z płyty na płytę są one coraz gorsze i brak na pomysł, jak dalej pociągnąć utwór Holopainen maskuje za pomocą tragicznych wierszy, pełnych angstu godnego nastoletniej mrocznej dziewuszki. No niestety nie każdy może być jak chłopaki z Dream Theater, czy wczesne Deep Purple i robić utwory ciągnące się po kilkanaście minut a jednak pełne zróżnicowania i prawdziwego kunsztu. W Nightwish tego nie ma, jest czyste wyrobnictwo, które nie przeszkadzałoby mi tak bardzo, gdyby Holopainen nie upierał się, że jednak chce być uznany za prawdziwego artystę. Może być to zabieg marketingowy, na który polecą młodsze fanki, jednak ktoś kto słyszał w życiu trochę więcej popuka się w czoło. Nie będę tu powoływać się na muzykę poważną, czy klasyków, ale nawet z podobnych gatunków kompozycje Holopainena są przystępne, ale nie będące absolutnie niczym ambitnym i zróżnicowanym. Przy choćby panu Wolffie z Lacrimosy, tuomasowe utwory wydają się być bardzo prymitywne. Zestawcie sobie Song of Myself, czy Poet and the Pendulum z Sanctusem (https://www.youtube.com/watch?v=OXppUrkeudw ) czy nawet z Hohelied der Liebe (https://www.youtube.com/watch?v=jAc7xkumRic chociaż to już nie jest tak mocna pozycja jak utwory ze Stille czy Elodii). Można się kłócić, że Lacrimosa jest gotykiem, a Nightwish to symphonic metal, ale zwróćcie proszę uwagę na pracę orkiestry i dopasowanie jej do gitar i perkusji, a także samego wokalu. Czasami mniej znaczy więcej. Bombastyczność nie oznacza wcale wielkiego zaawansowania samej kompozycji. Sztuką jest operowanie ciszą i umiarem. Holopainen tego zwyczajnie nie umie. Nie umie też rozpisywać swoich dziełek na orkiestrę, robi to mu niejaki Pip Williams. Oblewają oni prostą i miłą dla ucha piosenkę ciężkim syropem, przez co wszystkie elementy: wokal, gitary, perkusja, czy sama orkiestra, są sobą nawzajem przytłoczone. Stwarza to niesamowitą duchotę, która po wymianie Tarji Turunen na Anette Olzon, stała się nie do zniesienia. O ile Tarja ze swoim klasycznym (nie operowym!!!!!!) śpiewem potrafiła przebić się przez nieznośną ścianę dźwięku, to delikatny wokal pani Olzon został totalnie zagłuszony przez całą nightwishową bombastyczność. W twórczości solowej obie spełniają się znacznie lepiej i widać, że szeroko krytykowana Olzon potrafi śpiewać, ale zdecydowanie nie pasowała do byłego bandu. Po prostu nie ta skala głosu i widoczny brak treningu plus ogrom orkiestry i ostre riffy... ałć. Było czasem bardzo tragicznie. Ale to nie wina samej Olzon (chociaż mogła rzeczywiście ćwiczyć nad emisją głosu), ale Holopainena, który nie umiał pod nią pisać utworów. I o ile w studiu nie było bardzo źle, to wersja live obnażała wszystkie braki kompozytora jak i wokalistki. Chociaż wymiana wokalu w Nightwishu mnie bolała bardzo, to jednak z ręką na sercu przyznaję, że pani Olzon zrobiono krzywdę. Jak będzie z Floor? Zobaczymy. Po rozgoryczeniu jakie wywołał we mnie Nightwish lata temu skupiłam się znacznie bardziej na solowej karierze Tarji. Pani Turunen zdecydowanie nie boi się wszelakich eksperymentów i chociaż czasami nie są one najlepszymi pomysłami na świecie, to jednakże jej twórczość jest dużo bardziej świeża i odkrywcza niż Nightwish. Ostatecznie potwierdziła to płytą Colours in the Dark, gdzie nie bała się zaszaleć z nieco New Age’ową elektroniką, ormiańskim dudukiem i melorecytacjami. Bez bombastycznych orkiestracji, bez natłoku, za to z wielką klasą i wyczuciem muzyki (https://www.youtube.com/watch?v=vP0NIuzQ6Ww według mnie mistrzostwo). Mogłabym pisać same superlatywy jeszcze bardzo długo i dziękować Holopainenowi za wyrzucenie Tarji ze swojego zespołu, ale chciałam przejść do kolejnej kwestii. Często nazywa się jej głos operowym, co nie do końca jest trafne. Tarja sama wielokrotnie powtarzała, że wokalistką operową nie jest, a co najwyżej klasyczną (odsyłam do googli żeby złapać różnicę). I tak wiele jej naśladowczyń błędnie mówiło o sobie jako o „śpiewających operę” (sic). To, że ktoś śpiewa gardłem, nie znaczy, że nadaje się do opery. Śpiew klasyczny nie równa się śpiewowi operowemu. Mi zdecydowanie dobrze słucha się zarówno klasycznych jak i operowych śpiewaczek i stawiam je jednak trochę wyżej nad artystkami estradowymi. Tarji wielokrotnie zarzucano, że nie jest tak zróżnicowana w śpiewaniu jak Floor Jansen, ale interpretacje operowe/klasyczne Jansen są no... (https://www.youtube.com/watch?v=UeTyAZtV5wI ) nie za dobry, porównując go do Tarji choćby: https://www.youtube.com/watch?v=yLmDAL169Vc a ja najbardziej lubię wykonanie Sally Matthews https://www.youtube.com/watch?v=3GVdbuCwy38 , chociaż oczywiście możecie posłuchać bardziej popisoweh wersji choćby Montserrat Caballe. Polecam wam też obejrzeć sobie całego Gianniego Schicchi, bo jest to przezabawna opera. Wracając jednak do Floor, bardzo też lubię jej głos i cenię ją jako wokalistkę, ale nie jest to najbardziej utalentowana kobieta tego gatunku. Jest ktoś bardziej zróżnicowany i o potężniejszym głosie. Chóralnie odpowiecie mi pewnie Amanda Somerville. Nie. Słyszeliście kiedyś o Bridget Fogle? Jeśli nie to nic nie szkodzi. Ta niesamowita kobieta śpiewała choćby na płytach Luca Turilli (Luki Turillego? Jak to odmienić?), czy robiła chórki w Epice. Jej głos jest porażający. Jeśli chcecie zobaczyć jego wszelakie możliwe barwy i odmiany to zapraszam do przesłuchania https://www.youtube.com/watch?v=iqzVrEa_MdQ choć nie jest wymieniona z imienia i nazwiska jako wokalistka, to udzielała się na poprzednim krążku Turillego i zdecydowanie jest to ten sam głos. Wydaje mi się, że konkurować może z nią jedynie Lori Lewis, ale jest to moja własna opinia. Pani Fogle bez problemów radzi sobie z każdym dźwiękiem. Śpiew estradowy? Nie ma sprawy. Śpiew klasyczny? Bez problemów. Nawet totalnie pretensjonalną pieśń o zmarłym delfinie (Dolphin’s heart) Bridget Fogle śpiewa tak, że pęka serce, a oczy szklą się jak w czasach gimnazjalnych podczas słuchania Sleeping Sun. Czemu więc ta kobieta nie jest tak sławna jak Tarja, czy Simone Simons z Epici (która co prawda ładnie wygląda i ma głos, ale kompletnie go nie trenuje co pokazują występy live)? Czy może dlatego, że nie jest smukłą, bladą, czarnowłosą (alternatywnie rudą) metalową divą? Czy w metalu nie ma miejsca dla czarnoskórych? Przykra sprawa, na szczęście mroczne dźwięki to tylko część kariery pani Fogle, która śpiewa gospel, występuje na przeróżnych galach i gra w musicalach. Bardzo polecam wam zapoznanie się z jej twórczością.
W następnym odcinku skupię się na Xandrii i Within Temptation. 

Źródło zdjęcia:

13.1.15

Sylwestrowo

Już od ładnych paru lat mam w zwyczaju spędzanie Sylwestra w kameralnym gronie. Jakoś nie satysfakcjonują mnie imprezy miejskie, ani nawet przyjęcia u kogoś w domu. W tym roku spędzaliśmy ostatni dzień roku w trójkę przy winie, rozmowach, muzyce Mozarta i przygotowywaniu babeczek z zamrożonego jogurtu u Kasi w kuchni. Niby nic, a jednak był to bardzo przyjemnie spędzony czas. 
Zanim jednak wieczór się rozpoczął udaliśmy się do niewielkiej ormiańskiej restauracji znajdującej się pod nasypem, niedaleko Dworca Głównego we Wrocławiu. Zamówiłam doskonałą pastę fasolową, jednak kompletnie pokonały mnie pieczone ziemniaki. Jak na mój gust stanowczo za tłuste. To one przesądziły też o tym, że jadłospis sylwestrowy stał się bardzo lekki i owocowy. Jogurtowe babeczki z kiwi, o których już wcześniej wspomniałam, szaszłyki owocowe i tarta z truskawkami. Pozostając przy truskawkowej czerwieni, chciałam pochwalić się sukienką, jaką upolowałam w Mohito. Jest absolutnie fenomenalna. 



7.1.15

Na lata 40.

Witam po długawej przerwie. W ostatnich miesiącach sporo podróżowałam, sporo pracowałam i sporo czasu poświęcałam zainteresowaniom z drugiego bloga. Wraz z pierwszą wypłatą zadecydowałam zakupić sobie jedno z cudeniek od Miss Candyfloss. Najbardziej do gustu przypadł mi model wyprodukowany ekskluzywnie dla TopVintage. Jest to ciemnozielona sukienka stylizowana na modę z lat 40. XX wieku. Sięga mi nieco za kolano (mam nieco ponad 170 cm), wykonana została z przyjemnej ciepłej dzianiny, która dobrze sprawdza się w zimniejsze dni. Najładniejszą ozdobą ubranka są zdecydowanie szerokie tzw. bishop sleeves. Są one zapinane na trzy guziki. Wykonanie sukienki jest bardzo dobre. Wszystko leży jak ulał, żadna nitka nie sterczy, nie ma krzywych szwów. Za sumę podobną jak w przypadku droższych ubrań z taobao otrzymałam bezbłędne i dopasowane do mnie ubranie, którego talia nie kończy się w połowie mojego biustu. Mimo, że jest bardzo rozkloszowana to zakładanie pod nią halki nie kończy się dobrze i skutkuje efektem bakłażana. Oryginalnie dołączony do wszystkiego był zielony pasek, jednak w poniższej stylizacji zastąpiłam go czarnym.  Do tego włożyłam wiązane kozaki na słupkowym obcasie.Od TopVintage otrzymałam też torebeczkę gratisów: trochę słodyczy i breloczek z bucikiem. Jestem bardzo zadowolona z zakupów tam i na pewno powtórzę je w niedługiej przyszłości. Jeśli chodzi o wykonanie mojego rolla, a właściwie trzech rolli, to utworzone zostały dzięki zestawom z Claire's, bo bez nich moje włosy kompletnie nie współpracują. 

Stylizacja:
Sukienka: Miss Candyfloss
Buty: Deichmann