28.10.14

o Władzie, Gustawie i nazistach




źródło: wikipedia.org
          Obserwuje sobie internet, a szczególnie moją facebookową tablicę, która jest idealnym poletkiem dla domorosłych psycho- i socjologów. Całkiem niedawno zainteresowałam się odwiecznie istniejącym problemem, czyli idolizacją morderców. Niektórych wypada idolizować, innych nie można. Nie walczę o równouprawnienie w tej kwestii i od razu zaznaczam, że tego typu proceder w większości przypadków wskazuje na ciężką głupotę.
Upływ czasu wygładza patrzenie na przeszłe wydarzenia. Kolejne pokolenia odczuwają ból przodków w znacznie mniejszym stopniu. Tak było, jest i będzie. Zapomina się o dawnych krzywdach, za to dziwnie zaczyna się podziwiać tych, którzy te krzywdy wyrządzili.
Tak stało się z ofiarami pewnego hospodara wołoskiego Włada III zwanego Palownikiem, bądź Okrutnikiem. Co prawda jego zbrodnie zostały wyolbrzymione na potrzeby ówczesnej propagandy, ale let’s face it: facet był mordercą, podobnie jak większość możnowładców tamtych czasów. I głównym powodem jego popularności jest fakt, że wbijał ludzi na pal, a potem jego historia posłużyła jako kanwa do książki o wampirze. I to według niektórych wystarczy, żeby móc napisać: o boże, kocham go, miłuje bla, bla, bla.- I jest to dziwnym trafem zrozumiałe i nazywane oryginalnym hobby.
            Podobnie emocji nie budzi powieszenie sobie w salonie portretu Karola X Gustawa Wittelsbacha, mimo, że potop szwedzki był w skali procentowej dla kraju większą tragedią niż druga wojna światowa. Zginęło 40% ludności, spalono doszczętnie prawie 200 miast, tyle samo wsi, wywieziono dzieła sztuki i różne akta (no i pieniądze). Oszacowano to na sumę 4 miliardów złotych. Ale Karol Gustaw może być glamour i ozdabiać czyjeś ściany.
            Tym samym przywilejem cieszy się Stalin, Lenin i Che. I paru pomniejszych bossów z czerwonej strony mocy. Ci często trafiają nawet na koszulki, a w Berlinie spokojnie można paradować w czapce z czerwoną gwiazdą i flagą Związku Sowieckiego. Nikt się tym nie przejmuje.
            Powinnam tu też napisać o Młodych Turkach i Rzezi Ormian, ale o tym już nikt nie pamięta i jakoś ta zbrodnia do nikogo nie dociera, a na pytanie czy Turcy powinni za to odpowiedzieć najczęściej pada odpowiedź: a za co?
            O Czerkiesach i innych nie będę nawet wspominać.
            Ani o Japonii i Chinach, bo to w końcu nie nasz krąg kulturowy, więc co nas to obchodzi.
            Natomiast wszyscy ci hipokryci opisani wyżej dostają kociokwiku na widok Hitlera, albo niemieckiego orła. Nie czarujmy się kojarzą mundury z filmów o Czterech Pancernych i wiedzą, że Niemcy=źli. Niemiec żyjący w latach 30, w oczach naszych hipokrytów, to na pewno morderca, nawet jak jest Dietrichem Bonhoefferem, albo Peterem Yorkiem von Wartenburgiem. Fani Włada i spółki o tych personach zapewne nie słyszeli, utożsamiając każdego Niemca z nazistą. Ale to temat na inny wywód.
 Chociaż sami ci ludzie jawnie oddają cześć mordercom z poprzednich wieków (ewentualnie Rzeźnikowi z Krakowa, bo to też glamour, szczególnie wśród studentek psychologii), to dla nich barierą nie do przeskoczenia jest to, że ktoś w podobny sposób traktuje nazistę: kata z obozu, czy biurokratę, który wysyłał jednym podpisem tysiące na śmierć. Nie piszę tu o sobie, chociaż wiele osób może myśleć, że mam kisiel w gaciach na widok Heydricha, jak panienki na widok malowideł przedstawiających Włada. Nie, nie mam. Za to znam osoby, które rzeczywiście po prostu idolizują nazistów i zdecydowanie ich nie pochwalam. Ale nie pochwalam również hipokryzji ze strony fanów innych morderców, którzy, jakby nie patrzeć dopatrują się drzazgi sami mając belki w oczach.
            Nie rozumiem takiego wartościowania mordu. Czy fakt, że zbrodnię popełnił król szwedzki czyni ludzką śmierć bardziej lajtową? Taką „do przeżycia”? Czy zbrodnia bawarskiego hodowcy kurczaków jest gorsza? Bo zginęło więcej osób? Bawimy się w statystyki i odhumanizowujemy ofiary potopu szwedzkiego jeszcze bardziej, a stosujemy przy tym stalinowskie metody. Przecież ci ludzie też cierpieli i nie chcieli wcale umierać. Dzieci straciły rodziców, rodzice dzieci. Wojny inne, ale dramaty te same.
            Myślałam najpierw, że wiąże się to z upływem czasu, ale nie, nie o to chodzi. Jak już wspominałam i mordercy żyjący po zakończeniu drugiej wojny światowej cieszą się wielkim powodzeniem i zainteresowaniem. Charles Manson, Anders Breivik i inni. Zainteresowanie tymi typami nie powoduje też większych emocji, jak w przypadku nazistów, to tylko oryginalne hobby.
            Nie chcę by nazizm banalizowano, ale nie chcę też by banalizowano inne tragedie, jakie spotkały ludzkość. Nie chcę żeby Wład był fajny, tak samo nie chcę żeby Goeth był fajny. I nie uważam za słuszne żeby przestać o nich mówić, zapomnieć. Nie, wręcz przeciwnie mówić i pamiętać należy, ale mieć świadomość, że i jeden i drugi przyczyniali się do ogromnej, ludzkiej krzywdy. I nigdy nie wartościować tego, czyje cierpienie było większe.

25.10.14

Parę słów o moim nowym nabytku...

        Mowa będzie o gorsecie od Corsetry & Romance. Mój gorset w kolorze absyntu przyszedł wczoraj. Sam proces zamawiania był przyjemny i pani Palina informowała mnie na bieżąco o postępie prac. 
       Nie mam co prawda porównania z innymi gorseciarkami, ale miałam w swojej historii parę lepszych i gorszych gorsetów fabrycznych. Gorset od C&R wypada na ich tle lepiej, ale nie rewelacyjnie. Po pierwsze: jest dopasowany do mojej figury. Na poniższych zdjęciach nie mam go prawie w ogóle zasznurowanego, a wyglądam jakbym nie wiem jak się ścisnęła (po maksymalnym ściągnięciu wyglądam jak te wszystkie panie, które noszą gorsety od lat i ich nie zdejmują), efekt jest, ale trochę boli przy noszeniu. Większość firmówek bardzo cisnęła mnie w żebra i biodra, za to miałam ogrom luzu w talii (a mówią że wymiary 90-60-90 są idealne i jest na nie mnóstwo ciuchów, ciekawe gdzie?), stąd nawet papiekot wyglądał na mnie tubowato. Niestety i gorset od gorseciarki nie jest całkiem wygodny.
 Po drugie: jest dokładnie taki jaki sobie wymarzyłam: w kształcie, w kolorze, w ozdobach, 100% satysfakcji w tej materii.
     Gorset jest gruby, wykonany z jedwabiu, ma czarną podszewkę i posiada panel zakrywający plecy, który jest podwieszony na sznurku i mam z nim mnóstwo problemów, bo lata mi przy zawiązywaniu i szukam pomocy u osób trzecich żeby mi go poprawiły. Muszę się widocznie nauczyć jak go układać przy sznurowaniu.
Gorset w górnej części ozdobiony jest koronką, był to mój pomysł, nie chciałam zwykłego underbusta, tylko coś z lekko burleskowym charakterkiem. Do tego długo zastanawiałam się co do koloru, najpierw wymarzył mi się niebieski, właściwie granatowy, ale w końcu przemyślałam sprawę i za podszeptem dobrej wróżki zdecydowałam się na zieleń. Nie żałuję. 
Gorset jest solidnie wykonany, ale tu też nie jest pozbawiony wad, choć są one drobne, to jednak widoczne. W jednym miejscu dubluje się szew. Zamieszczę zdjęcie poniżej. Inne szwy są dość krzywe, jednak nie jest to jakoś mocno widoczne.
Zapewne kiedyś zamówię jeszcze jakiś gorset od gorseciarki, głównie ze względu na możliwość zrealizowania własnego pomysłu. Jeśli jednak chcecie prosty wzór i nie macie problematycznej budowy to skorzystajcie z tańszych gorsetów z Papercats czy Rebel Madness.

Stylizacja:
Koszula: Zara
Gorset: Corsetry & Romance
Spódnica: Burleska
Buty: Deichmann




14.9.14

Sesja w Łodzi - 11.09

Wyglądają dość słonecznie no nie? Były jednak robione w czasie deszczu. Na szczęście mamy do czynienia ze zdolnym fotografem. 
Off Piotrkowska w południe wydawała się być nieco opuszczona, co umożliwiło zrobienie paru fotek, jednak po pewnym czasie przenieśliśmy się do Surindustrialle, niezwykle oryginalnej łódzkiej herbaciarni (która mam nadzieję nie podzieli losu nieodżałowanego Rokoko) urządzonej, a jakżeby inaczej w industrialnej stylistyce z odrobiną steampunku.
Przy okazji razem z moją Kasią zjadłyśmy legendarne frytki z Krovy (wegańska przyczepka na Offie) i rzeczywiście są one bardzo super. Podobnie jak kawa w Daleko Blisko zaserwowana nam przez naszą koleżankę, Oktawię.

Sukienka: Vintage (ma metkę z imieniem i nazwiskiem poprzedniej właścicielki, która zmarła we Włoszech w latach 50 XX wieku), dar od koleżanki
Wieniec na głowę: Glitter






5.9.14

Kobieta TVN-u

        Wiele rzeczy mnie denerwuje, ale zazwyczaj nie mam potrzeby pisania o nich. Ostatnio postanowiłam trochę z siebie wyrzucić w tym temacie i moja ofiarą padła stacja TVN, a właściwie nie tyle sama stacja co lansowany przez nią model kobiety. Dodam, że nie oglądam prawie w ogóle telewizji, ale ostatnio zainteresowałam się wielkim szumem wokół lansowaniu feminizmu w TV. Nic takiego nie zauważyłam po przejrzeniu paru programów z różnych kanałów, a najbardziej wkurzył mnie TVN.
      Rzekomo jest to stacja „postępowa”. Doprawdy? Patrząc na to jak w TVN pokazuje się kobiety śmiem wątpić.
      Owszem kobieta TVN ma być wyzwolona, ale tak długo jak pozostaje atrakcyjna dla facetów. Jeśli jakaś pani decyduje się już na realizowanie siebie w czymś, co odstrasza panów to TVN zrobi wszystko żeby naprostować ją na jedyny słuszny tor.
      Kobiety w TVNowskich serialach robią karierę, ale w ich życiu i tak najważniejsze jest znalezienie „misiaczka”, „lubego” itp. Poza swoją pracą, w której o tegoż „misiaczka” zabiegają te istoty nie mają żadnych zainteresowań. Nie wyróżniają się niczym, jak w Północnej Korei mają określoną długość włosów i określony ubiór: eleganckie, ale i seksowne. W programach TVNu lansowane są seksowne panie domu, seksowne mamy, seksowne rozwódki, itp. TVNowskie wyzwolenie kobiet to nic innego jak chodzenie w krótszych spódniczkach i służenie swojemu samcowi. 
         Top Model daje jasny przekaz: nie jesteś niczym więcej niż kawałkiem mięsa i dla wymarzonego stanowiska musisz dać się zmacać i przejść przez szereg upokorzeń. Nie wspominając o tym, że masz mieścić się w określonych wymiarach, bo inaczej jesteś bezwartościowa. 
         TVN gani panie za jakiekolwiek zainteresowania wykraczające poza kuchnię, alkowę i miejsce pracy. Jak już takowe masz to lądujesz w „Rozmowach w Toku” (czego sama padłam ofiarą), gdzie tłum samców naigrywa się z ciebie i próbuje zmieszać z błotem. TVNowska inkwizycja nie może sobie również pozwolić na lansowanie lesbijek. Geje są w porządku, są w końcu facetami i im bardziej są kontrowersyjni tym lepiej, tym bardziej będą wkurzać większość społeczeństwa i zniechęcać ją do akceptacji homoseksualizmu. W mediach nie ma na lesbijki miejsca. Wiadomo jedynie, że są brzydkie, albo łyse i wykolczykowane. Czyli wg TVN: brzydkie, bowiem nie nadają się do konsumpcji przez mężczyznę. Jeśli już kobieta nie jest lesbijką, a nadal jest brzydka, to trzeba ją „uleczyć” za pomocą skalpela i botoksu. To ma naprawić jej niską samoocenę i sprawić, że wróci do „normalności” i stanie się „prawdziwą kobietą”. Wzruszające historie pań, dla których jedyną deską ratunku jest chirurgia plastyczna nie mają w sobie wcale pozytywnego przesłania. W TVN nie ma bowiem miejsca na coś takiego jak: „zaakceptuj siebie taką jaka jesteś”, nie, TVN nakazuje ci zmienić się tak żebyś idealnie wpasowywała się w normę bezmyślnej sekslalki i idealnej gospodyni dla samca. Pasuje wam to? Bo mi nie.

28.8.14

Chwila w Toruniu

W zeszły weekend na krótko zajrzałam do Torunia. Miasto bardzo ładne, ale ja chyba mam problem z wyjazdami nie służącymi do poszerzania mojej bibliografii. Tak więc pozorny wyjazd relaksacyjny, mający oderwać mnie na trochę od Heydricha, Zagłady i innych okropieństw wojny, raczej nie spełnił swojej roli. Co mnie najbardziej urzekło? Mały browar w centrum połączony z restauracją, co natychmiast przypomniało mi najlepsze imprezy w Pradze, spędzone w gronie znajomych. 
Toruń zapamiętałam z dzieciństwa zupełnie inaczej. Wydawał mi się znacznie większy i zawiodłam się okrutnie kiedy wspomnienia z dawnych lat zderzyły się z rzeczywistością. Nie odmawiam mu uroku, tym bardziej, że będąc z rodzicielką, która nie chciała się ruszać poza Stare Miasto to prawie niczego innego nie widziałam. Nie wiem, chyba musiałabym jechać na dłużej i w innym towarzystwie. Zależało mi żeby pojechać do Barbarki, co niestety nie wyszło, no ale cóż. Może innym razem.






14.8.14

Halle vol. 2

Okazało się, że zdjęć nie ma tak dużo jak się spodziewałyśmy (większość z nich to afrykański pomór świń), toteż relację wzbogacę fotkami z poprzednich wyjazdów. Zawsze coś. 
Główny budynek Uniwersytetu
Po wizycie na Heideallee zawitałyśmy z powrotem do centrum, gdzie odebrałyśmy książki zamówione pierwszego dnia i starałyśmy się też dostać parę archiwaliów, ale kazano nam z tym poczekać. Zjadłyśmy obiad w studenckim barze za "zawrotną" kwotę 2,90 euro. Zniżkę mamy dzięki kartom uniwersyteckim a pełna cena zestawu to 3,50. Co się na ten zestaw składało? Wielki porządny burger, z serii burgerów jakie ostatnio zrobiły się modne w Polsce, z sosem duńskim i talarkami ziemniaczanymi. Ledwo to przejadłyśmy. Nie pamiętam już czy tego samego dnia, ale najprawdopodobniej tak, zawitałyśmy do mieszczącego się po drugiej stronie Soławy, niedaleko Giebichenstein, instytutu. Instytut ten łączy japonistykę, polonistykę, historię sztuki i historię. Niezły miszmasz. W tej bibliotece poprosiłyśmy o magazyny z lat czterdziestych, ale pojawiłyśmy się odrobinę za późno. Przechowywane są one w specjalnym pomieszczeniu i można je wypożyczać do godziny 13. Na szczęście nie poszłyśmy całkiem na marne, bowiem udało nam się wyłapać wielki regał z historią Halle, gdzie również znalazłyśmy parę ciekawostek. Niemniej następnego dnia znów wróciłyśmy do biblioteki i bez żadnych problemów skopiowałyśmy materiały. 
po drugiej stronie Soławy
Giebichenstein z drugiej strony rzeki, zdjęcie z lutego
 
Mijając zamkowe mury

 
Wnętrze Biblioteki
I tak wszystko szło dobrze, łącznie ze sferą wypoczynkową, bo spacerowałyśmy drugiego i trzeciego dnia podziwiając uroki Halle, niezwykle dużo, ale wracając do biblioteki medycznej (mieszczącej się w starym, działającym nadal szpitalu!!!!) okazało się, że nie możemy dostać paru magazynów, a właściwie całej serii, bo utknęły w archiwum w pudłach, a ktoś nieopatrznie je skatalogował. Nim przejdę do opisu boju z Niemcami o swobodny dostęp do źródeł historycznych napiszę słów parę o szpitalu i okolicach. Jest to pochodzący z końca XIX wieku ogromy kompleks składający się z parku i rozsianych po nim kolosalnych budynkach, w których mieszczą się wszelakie przychodnie i instytuty. Pomiędzy nimi upchnięta jest mała, nieczynna już kapliczka. Bardzo ciekawe zjawisko.
 
Korytarz do biblioteki medycznej
I tu się zaczyna. Od razu pobiegłyśmy do głównego budynku biblioteki zapytać się dlaczego? Uzyskałyśmy parę wymijających odpowiedzi i informację, że z naszym innym zamówieniem jest problem, bo gazety są uszkodzone i nie mogą nam ich nawet pokazać. Bieganie między jednym a drugim budynkiem zajęło nam parę godzin, a słyszałyśmy coraz to dziwniejsze wersje zdarzeń. W końcu, wieczorem postanowiłyśmy odpocząć chodząc w pobliżu Pauluskirche i zatrzymując się na dłuższą chwilę we Fliese. Pełen relaks, po ciężkim dniu. 
Pauluskirche
Biblioteka - główny budynek, zdjęcia z lutego
Następny dzień praktycznie do 14 był wyjęty z naszego życiorysu. Po raz kolejny bieganie między jedną a drugą stroną August-Bebel-Strasse i wykłócanie się o to, że jakim problemem jest dać nam rękawiczki i szczypce do przeglądania archiwaliów (w końcu nie chciałyśmy średniowiecznych manuskryptów a propagandowe gazety z lat 30). A tu poczekać, tu załatwić to, a może za parę tygodni... W końcu jedna pracownica przyznała nam, że gdybyśmy zajmowały się innym okresem dziejowym to nie byłoby problemów, ale dla Niemców Trzecia Rzesza jest bolesna (powiedzenie czegoś takiego do Polaków jest dość ryzykowne bym powiedziała). I to przelało u mnie czarę goryczy.
 W pozostałych placówkach byłyśmy obsłużone wzorowo, bez zarzutów i z pełnym zaufaniem. Za to wyskoczenie mi prosto w twarz z tym, że stara się zamieść gorzką historię pod dywan, mnie po prostu powaliło. Zrobiłyśmy tam dym, ale wstępu do archiwum, gdzie siedzi jakiś pan, który pilnuje tych gazetek, nie uzyskałyśmy. Usłyszałyśmy też, że wszyscy tylko się modlą żeby to wszystko poginęło, bo i tak są z tym same problemy. "Niestety", ale co gazetka "ginie" to ktoś kupuje nową i tak w koło Macieju. Stąd mieli nadzieję, że nikt o nie nie zapyta i tak w sumie trochę dla picu znalazły się one w katalogu, a w ogóle to kiedyś może zrobią z nich mikrofilmy, ale na razie nie mają na to pieniędzy- to były tłumaczenia jakie usłyszałyśmy po zrobieniu tam wielkiej dramy na wszystkich szczeblach. Na otarcie łez wysłano nas do Biblioteki Narodowej w Lipsku i zamówiono nam nasze archiwalia, za dostęp do których musiałyśmy zapłacić jeszcze 6 euro. Tam udało nam się zdobyć co chciałyśmy.
Poza tym dość poważnym zgrzytem przedostatni dzień był trochę dniem na połażenie, po starówce, po sklepach, odwiedziłyśmy nasz ukochany Dom Kartofla. Jest to restauracja z typowo niemiecką kuchnią, coś w stylu naszego Raz na Wozie, z tym, że Dom Kartofla nie jest sieciówką. Jedzenie jest tam przepyszne. Wielkie pieczone w folii aluminiowej ziemniaki, rozpływające się w ustach sznycle, sałatki z brukselki. Paleta cudów i wianków. Po spożyciu gigantycznego ziemniaka ruszyłyśmy pochodzić po mieście. Zdjęć nie mamy, stąd wrzucam tu parę archiwalnych z lutego.
PS. Odwiedziłyśmy jeszcze waflownię, to znaczy kawiarnie, w której podawano przeróżne wymyślne gofry, z owocami, sosami itp. Lokal nazywa się Bewaffel dich ;) 

Mały Photobomb






 Na deser prezentuję swoje stylizacje. A właściwie kilka z nich:


I wyczekiwane zdjęcie plakatu:

11.8.14

Halle vol. I

Zdjęć będzie mało, bo utknęły Kasi na telefonie, ale nadrobić je powinnam w drugiej notce, jak już się odblokują. Tegoroczny, najpewniej najdłuższy, prawie tygodniowy, wyjazd wakacyjny spędziłam z moją dziewczyną w Halle nad Soławą. 
Wielokrotnie pisałam o tym, że to przepiękne miasto z ciekawą historią i mnóstwem rzeczy do zobaczenia (w parę dni nadal nie zobaczyłam wszystkiego). Choć z założenia wyjazd miał być relaksacyjny i bez nadmiernego biegania po filiach biblioteki uniwersyteckiej, to skończyło się to zupełnie inaczej. Z Halle przywiozłyśmy mały stosik dokumentów, przedruków ze starych gazet i innych przyjemności, które posłużą mi przy pisaniu biografii Heydricha. Co nie zmienia faktu, że bawiłam się przy tym świetnie, chociaż Niemcy wcale nie są tak bardzo zorganizowani jak by się chciało o nich myśleć, ale do tego przejdę później. 
Do Halle dostałyśmy się z Wrocławia ekspresowo bo w 4 godziny, dzięki przemiłemu, starszemu małżeństwu, które jechało do swojego syna. Po przekroczeniu granicy na postoju przywitały nas porozwieszane na toaletach plakaty informujące o Afrykańskim Pomorze Świń, z niesamowitą grafiką przedstawiającą przekreślonego dzika jedzącego kiełbaskę. Pomór jest na tyle afrykański, że pochodzi z Litwy, Białorusi, Rosji i Polski. Ludzie na szczęście nie mogą się nim zarazić, ale jak informuje nas niemieckie ministerstwo miliony świń i dzikich świń są w niebezpieczeństwie. Tak więc resztki papu należy wrzucać do pojemników z przykrywkami (albo zjadać do końca).
Gdy dotarłyśmy do Halle przywitało nas oberwanie chmury. W życiu nie widziałam potężniejszej ulewy. Dodatkowo błyskawice, gromy, wyjący wiatr. Na szczęście nie musiałyśmy biec do hostelu, bo nasi przewoźnicy postarali się nas odwieźć pod drzwi. Ulokowałyśmy się w schronisku młodzieżowym mieszczącym się w wilii, w której niegdyś mieszkała zamożna żydowska rodzina. Jej członkowie zostali zamordowani w obozach koncentracyjnych, a upamiętnia ich tablica znajdująca się w głównej sali i metalowa kostka wbita przed domem (wg mnie jest to doskonały sposób na upamiętnienie zamordowanych osób, trwały, trudny do uszkodzenia i widoczny, choć z pozoru kostki są małe, mają wielkość zamkniętej pięści, bardzo fajnie byłoby zrobić coś takiego w Polsce, ale obawiam się, że w Łodzi ilość kostek przekroczyłaby normalny bruk). W Halle tych kostek jest wiele, niejednokrotnie kilka przed jednym domem. O tym i o rodzinie Lewinów, do których niegdyś należał budynek w którym nocowałyśmy, szerzej napiszę jednak na drugim blogu.
Wnętrze noclegowni, po środku tablica pamiątkowa

Druga strona sali
Sam hostel jest miejscem skromnym, ale bardzo czystym i przyjemnym i zdecydowanie jest to moja ulubiona miejscówka na nocowanie w Halle. Obsługa jest miła (notorycznie pożyczali nam parasol i dali teczkę na przechowywanie kserówek), ceny przystępne (około 20 euro za noc w co wliczone jest również śniadanie w formie bufetu, z typowo niemieckimi śniadaniowymi dobrami), lokalizacja doskonała, jest bardzo blisko do centrum miasta, a także do Paulusviertel ( Takie fajne miejsce, foto wikipedia Widok z ulicy, źródło: http://www.mz-web.de ), a bibliotekę uniwersytecką ma się po sąsiedzku. Wokoło hostelu jest tak secesyjnie jak na obrazach Alfonsa Muchy. Każda kamienica to uczta dla oczu, dodatkowo większość z nich jest prześlicznie odnowionych i miło cieszyć oczy tak pięknymi widokami. Wieczorne spacery po okolicy były największą przyjemnością. Blisko jest również do dawnego konserwatorium Brunona Heydricha, gdzie wychowywał się młody Reinhard. Budynek ten niedawno był czyszczony z drobnego graffiti, którym był oszpecony i również prezentuje się bardzo ładnie. Siłą rzeczy udając się w kierunku Soławy i zamku Giebichenstein tamtędy przechodziłyśmy, niemalże każdego dnia. Było to ciekawe doświadczenie 200 metrów dzieli dawne posesje Heydrichów i Lewinów, a historie obu rodzin są tak diametralnie różne.
Rekreacyjnie niemalże co wieczór po zejściu z rajdu po bibliotekach siadałyśmy w lokalu Fliese, który również był od nas rzut beretem. Tam po raz pierwszy jadłam Flammkuchen (Klik). Z początku miałam opory jak usłyszałam z czego jest to cudo zrobione. Całkiem niesłusznie. Jest to rzecz wspaniała i przepyszna, dodatkowo w bardzo przyjemnej cenie. 
Już pierwszego dnia poszłyśmy przejść się po bibliotekach. Letni czas otwarcia (często do 20) sprzyjał pracy. Zamówiłyśmy co było nam potrzebne i oczekiwałyśmy odbioru. 
Dnia drugiego zjadłyśmy śniadanie i trochę po 7 rano udałyśmy się do biblioteki na Heideallee (koniec świata). Tam przeglądałyśmy stare magazyny sportowe i znalazłyśmy czego szukałyśmy ( o tym napiszę na Płowej Bestii). Biblioteka na Heideallee jest naszą biblioteką ulubioną (parafrazując klasyka), zawsze, ale to zawsze wszystko jest na swoim miejscu, nie ma problemów z wyszukiwaniem, kopiowaniem, pytaniem się o różne rzeczy. Jedynym minusem jest to, że jest ona tragicznie daleko od cywilizacji.

Notka się coś rozrosła, więc na razie kończymy i na deser serwuję jedną z halleńskich stylizacji:
Sukienka: Souffle's Song
Bluzka: Zara
Naszyjnik: Six
Buty: Deichmann
 

22.7.14

Sesja zgierska w lipcu

O Castle Party i zajebistości Deine Lakaien napiszę napiszę kiedy indziej, bo to jest do napisania na spokojnie i w lepszych okolicznościach niż świecenie własna, niekoniecznie piękną facjatą. Tymczasem parę fotek z dzisiejszej sesji:
Outfit:
Sukienka: Knight Night
Bluzka: Zara
Naszyjnik: Lolita
Buty: Deichmann
Okulary: New Yorker