28.8.14

Chwila w Toruniu

W zeszły weekend na krótko zajrzałam do Torunia. Miasto bardzo ładne, ale ja chyba mam problem z wyjazdami nie służącymi do poszerzania mojej bibliografii. Tak więc pozorny wyjazd relaksacyjny, mający oderwać mnie na trochę od Heydricha, Zagłady i innych okropieństw wojny, raczej nie spełnił swojej roli. Co mnie najbardziej urzekło? Mały browar w centrum połączony z restauracją, co natychmiast przypomniało mi najlepsze imprezy w Pradze, spędzone w gronie znajomych. 
Toruń zapamiętałam z dzieciństwa zupełnie inaczej. Wydawał mi się znacznie większy i zawiodłam się okrutnie kiedy wspomnienia z dawnych lat zderzyły się z rzeczywistością. Nie odmawiam mu uroku, tym bardziej, że będąc z rodzicielką, która nie chciała się ruszać poza Stare Miasto to prawie niczego innego nie widziałam. Nie wiem, chyba musiałabym jechać na dłużej i w innym towarzystwie. Zależało mi żeby pojechać do Barbarki, co niestety nie wyszło, no ale cóż. Może innym razem.






14.8.14

Halle vol. 2

Okazało się, że zdjęć nie ma tak dużo jak się spodziewałyśmy (większość z nich to afrykański pomór świń), toteż relację wzbogacę fotkami z poprzednich wyjazdów. Zawsze coś. 
Główny budynek Uniwersytetu
Po wizycie na Heideallee zawitałyśmy z powrotem do centrum, gdzie odebrałyśmy książki zamówione pierwszego dnia i starałyśmy się też dostać parę archiwaliów, ale kazano nam z tym poczekać. Zjadłyśmy obiad w studenckim barze za "zawrotną" kwotę 2,90 euro. Zniżkę mamy dzięki kartom uniwersyteckim a pełna cena zestawu to 3,50. Co się na ten zestaw składało? Wielki porządny burger, z serii burgerów jakie ostatnio zrobiły się modne w Polsce, z sosem duńskim i talarkami ziemniaczanymi. Ledwo to przejadłyśmy. Nie pamiętam już czy tego samego dnia, ale najprawdopodobniej tak, zawitałyśmy do mieszczącego się po drugiej stronie Soławy, niedaleko Giebichenstein, instytutu. Instytut ten łączy japonistykę, polonistykę, historię sztuki i historię. Niezły miszmasz. W tej bibliotece poprosiłyśmy o magazyny z lat czterdziestych, ale pojawiłyśmy się odrobinę za późno. Przechowywane są one w specjalnym pomieszczeniu i można je wypożyczać do godziny 13. Na szczęście nie poszłyśmy całkiem na marne, bowiem udało nam się wyłapać wielki regał z historią Halle, gdzie również znalazłyśmy parę ciekawostek. Niemniej następnego dnia znów wróciłyśmy do biblioteki i bez żadnych problemów skopiowałyśmy materiały. 
po drugiej stronie Soławy
Giebichenstein z drugiej strony rzeki, zdjęcie z lutego
 
Mijając zamkowe mury

 
Wnętrze Biblioteki
I tak wszystko szło dobrze, łącznie ze sferą wypoczynkową, bo spacerowałyśmy drugiego i trzeciego dnia podziwiając uroki Halle, niezwykle dużo, ale wracając do biblioteki medycznej (mieszczącej się w starym, działającym nadal szpitalu!!!!) okazało się, że nie możemy dostać paru magazynów, a właściwie całej serii, bo utknęły w archiwum w pudłach, a ktoś nieopatrznie je skatalogował. Nim przejdę do opisu boju z Niemcami o swobodny dostęp do źródeł historycznych napiszę słów parę o szpitalu i okolicach. Jest to pochodzący z końca XIX wieku ogromy kompleks składający się z parku i rozsianych po nim kolosalnych budynkach, w których mieszczą się wszelakie przychodnie i instytuty. Pomiędzy nimi upchnięta jest mała, nieczynna już kapliczka. Bardzo ciekawe zjawisko.
 
Korytarz do biblioteki medycznej
I tu się zaczyna. Od razu pobiegłyśmy do głównego budynku biblioteki zapytać się dlaczego? Uzyskałyśmy parę wymijających odpowiedzi i informację, że z naszym innym zamówieniem jest problem, bo gazety są uszkodzone i nie mogą nam ich nawet pokazać. Bieganie między jednym a drugim budynkiem zajęło nam parę godzin, a słyszałyśmy coraz to dziwniejsze wersje zdarzeń. W końcu, wieczorem postanowiłyśmy odpocząć chodząc w pobliżu Pauluskirche i zatrzymując się na dłuższą chwilę we Fliese. Pełen relaks, po ciężkim dniu. 
Pauluskirche
Biblioteka - główny budynek, zdjęcia z lutego
Następny dzień praktycznie do 14 był wyjęty z naszego życiorysu. Po raz kolejny bieganie między jedną a drugą stroną August-Bebel-Strasse i wykłócanie się o to, że jakim problemem jest dać nam rękawiczki i szczypce do przeglądania archiwaliów (w końcu nie chciałyśmy średniowiecznych manuskryptów a propagandowe gazety z lat 30). A tu poczekać, tu załatwić to, a może za parę tygodni... W końcu jedna pracownica przyznała nam, że gdybyśmy zajmowały się innym okresem dziejowym to nie byłoby problemów, ale dla Niemców Trzecia Rzesza jest bolesna (powiedzenie czegoś takiego do Polaków jest dość ryzykowne bym powiedziała). I to przelało u mnie czarę goryczy.
 W pozostałych placówkach byłyśmy obsłużone wzorowo, bez zarzutów i z pełnym zaufaniem. Za to wyskoczenie mi prosto w twarz z tym, że stara się zamieść gorzką historię pod dywan, mnie po prostu powaliło. Zrobiłyśmy tam dym, ale wstępu do archiwum, gdzie siedzi jakiś pan, który pilnuje tych gazetek, nie uzyskałyśmy. Usłyszałyśmy też, że wszyscy tylko się modlą żeby to wszystko poginęło, bo i tak są z tym same problemy. "Niestety", ale co gazetka "ginie" to ktoś kupuje nową i tak w koło Macieju. Stąd mieli nadzieję, że nikt o nie nie zapyta i tak w sumie trochę dla picu znalazły się one w katalogu, a w ogóle to kiedyś może zrobią z nich mikrofilmy, ale na razie nie mają na to pieniędzy- to były tłumaczenia jakie usłyszałyśmy po zrobieniu tam wielkiej dramy na wszystkich szczeblach. Na otarcie łez wysłano nas do Biblioteki Narodowej w Lipsku i zamówiono nam nasze archiwalia, za dostęp do których musiałyśmy zapłacić jeszcze 6 euro. Tam udało nam się zdobyć co chciałyśmy.
Poza tym dość poważnym zgrzytem przedostatni dzień był trochę dniem na połażenie, po starówce, po sklepach, odwiedziłyśmy nasz ukochany Dom Kartofla. Jest to restauracja z typowo niemiecką kuchnią, coś w stylu naszego Raz na Wozie, z tym, że Dom Kartofla nie jest sieciówką. Jedzenie jest tam przepyszne. Wielkie pieczone w folii aluminiowej ziemniaki, rozpływające się w ustach sznycle, sałatki z brukselki. Paleta cudów i wianków. Po spożyciu gigantycznego ziemniaka ruszyłyśmy pochodzić po mieście. Zdjęć nie mamy, stąd wrzucam tu parę archiwalnych z lutego.
PS. Odwiedziłyśmy jeszcze waflownię, to znaczy kawiarnie, w której podawano przeróżne wymyślne gofry, z owocami, sosami itp. Lokal nazywa się Bewaffel dich ;) 

Mały Photobomb






 Na deser prezentuję swoje stylizacje. A właściwie kilka z nich:


I wyczekiwane zdjęcie plakatu:

11.8.14

Halle vol. I

Zdjęć będzie mało, bo utknęły Kasi na telefonie, ale nadrobić je powinnam w drugiej notce, jak już się odblokują. Tegoroczny, najpewniej najdłuższy, prawie tygodniowy, wyjazd wakacyjny spędziłam z moją dziewczyną w Halle nad Soławą. 
Wielokrotnie pisałam o tym, że to przepiękne miasto z ciekawą historią i mnóstwem rzeczy do zobaczenia (w parę dni nadal nie zobaczyłam wszystkiego). Choć z założenia wyjazd miał być relaksacyjny i bez nadmiernego biegania po filiach biblioteki uniwersyteckiej, to skończyło się to zupełnie inaczej. Z Halle przywiozłyśmy mały stosik dokumentów, przedruków ze starych gazet i innych przyjemności, które posłużą mi przy pisaniu biografii Heydricha. Co nie zmienia faktu, że bawiłam się przy tym świetnie, chociaż Niemcy wcale nie są tak bardzo zorganizowani jak by się chciało o nich myśleć, ale do tego przejdę później. 
Do Halle dostałyśmy się z Wrocławia ekspresowo bo w 4 godziny, dzięki przemiłemu, starszemu małżeństwu, które jechało do swojego syna. Po przekroczeniu granicy na postoju przywitały nas porozwieszane na toaletach plakaty informujące o Afrykańskim Pomorze Świń, z niesamowitą grafiką przedstawiającą przekreślonego dzika jedzącego kiełbaskę. Pomór jest na tyle afrykański, że pochodzi z Litwy, Białorusi, Rosji i Polski. Ludzie na szczęście nie mogą się nim zarazić, ale jak informuje nas niemieckie ministerstwo miliony świń i dzikich świń są w niebezpieczeństwie. Tak więc resztki papu należy wrzucać do pojemników z przykrywkami (albo zjadać do końca).
Gdy dotarłyśmy do Halle przywitało nas oberwanie chmury. W życiu nie widziałam potężniejszej ulewy. Dodatkowo błyskawice, gromy, wyjący wiatr. Na szczęście nie musiałyśmy biec do hostelu, bo nasi przewoźnicy postarali się nas odwieźć pod drzwi. Ulokowałyśmy się w schronisku młodzieżowym mieszczącym się w wilii, w której niegdyś mieszkała zamożna żydowska rodzina. Jej członkowie zostali zamordowani w obozach koncentracyjnych, a upamiętnia ich tablica znajdująca się w głównej sali i metalowa kostka wbita przed domem (wg mnie jest to doskonały sposób na upamiętnienie zamordowanych osób, trwały, trudny do uszkodzenia i widoczny, choć z pozoru kostki są małe, mają wielkość zamkniętej pięści, bardzo fajnie byłoby zrobić coś takiego w Polsce, ale obawiam się, że w Łodzi ilość kostek przekroczyłaby normalny bruk). W Halle tych kostek jest wiele, niejednokrotnie kilka przed jednym domem. O tym i o rodzinie Lewinów, do których niegdyś należał budynek w którym nocowałyśmy, szerzej napiszę jednak na drugim blogu.
Wnętrze noclegowni, po środku tablica pamiątkowa

Druga strona sali
Sam hostel jest miejscem skromnym, ale bardzo czystym i przyjemnym i zdecydowanie jest to moja ulubiona miejscówka na nocowanie w Halle. Obsługa jest miła (notorycznie pożyczali nam parasol i dali teczkę na przechowywanie kserówek), ceny przystępne (około 20 euro za noc w co wliczone jest również śniadanie w formie bufetu, z typowo niemieckimi śniadaniowymi dobrami), lokalizacja doskonała, jest bardzo blisko do centrum miasta, a także do Paulusviertel ( Takie fajne miejsce, foto wikipedia Widok z ulicy, źródło: http://www.mz-web.de ), a bibliotekę uniwersytecką ma się po sąsiedzku. Wokoło hostelu jest tak secesyjnie jak na obrazach Alfonsa Muchy. Każda kamienica to uczta dla oczu, dodatkowo większość z nich jest prześlicznie odnowionych i miło cieszyć oczy tak pięknymi widokami. Wieczorne spacery po okolicy były największą przyjemnością. Blisko jest również do dawnego konserwatorium Brunona Heydricha, gdzie wychowywał się młody Reinhard. Budynek ten niedawno był czyszczony z drobnego graffiti, którym był oszpecony i również prezentuje się bardzo ładnie. Siłą rzeczy udając się w kierunku Soławy i zamku Giebichenstein tamtędy przechodziłyśmy, niemalże każdego dnia. Było to ciekawe doświadczenie 200 metrów dzieli dawne posesje Heydrichów i Lewinów, a historie obu rodzin są tak diametralnie różne.
Rekreacyjnie niemalże co wieczór po zejściu z rajdu po bibliotekach siadałyśmy w lokalu Fliese, który również był od nas rzut beretem. Tam po raz pierwszy jadłam Flammkuchen (Klik). Z początku miałam opory jak usłyszałam z czego jest to cudo zrobione. Całkiem niesłusznie. Jest to rzecz wspaniała i przepyszna, dodatkowo w bardzo przyjemnej cenie. 
Już pierwszego dnia poszłyśmy przejść się po bibliotekach. Letni czas otwarcia (często do 20) sprzyjał pracy. Zamówiłyśmy co było nam potrzebne i oczekiwałyśmy odbioru. 
Dnia drugiego zjadłyśmy śniadanie i trochę po 7 rano udałyśmy się do biblioteki na Heideallee (koniec świata). Tam przeglądałyśmy stare magazyny sportowe i znalazłyśmy czego szukałyśmy ( o tym napiszę na Płowej Bestii). Biblioteka na Heideallee jest naszą biblioteką ulubioną (parafrazując klasyka), zawsze, ale to zawsze wszystko jest na swoim miejscu, nie ma problemów z wyszukiwaniem, kopiowaniem, pytaniem się o różne rzeczy. Jedynym minusem jest to, że jest ona tragicznie daleko od cywilizacji.

Notka się coś rozrosła, więc na razie kończymy i na deser serwuję jedną z halleńskich stylizacji:
Sukienka: Souffle's Song
Bluzka: Zara
Naszyjnik: Six
Buty: Deichmann