Jako, że ostatnio mi odbiło i miałam chwilę wolnego czasu, postanowiłam coś sobie znowu uszyć. Miałam ochotę na intensywny kolor mango, a akurat nic z real vintage nie wpadło mi w oko, więc postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce.
Kiedyś już szyłam z tego wzoru, ale trochę z cięższego materiału i w innym kolorze. No i bez rozcięcia przy dekolcie, przez co przełożenie przez nią głowy graniczyłoby z cudem. W poprzedniej edycji dałam na tył długi zamek, tym razem ekspres umieściłam z boku, tak jak to prawilnie historycznie być powinno. Wszystko wykończyłam tak, jak to powinno być epokowo wzorując się na czarnej sukience z podobnego okresu, którą kupiłam w berlińskim Glencheck.
Oczywiście zdarzyło mi się kilka baboli, szczególnie z tyłem. Zaczęło się z wysokiego C, bo Kasia pomagająca mi wycinać poszczególne elementy zrobiła sobie dziurę na dolnej części tyłu, stąd postanowiłam go trochę udrapować i sytuację ratować jak się da - a materiał taki sympatyczny, szkoda, żeby szło do śmierci. Druga sprawa, mimo zwężania wykroju i tak kiecka wyszła za duża i znowu muszę pogłębiać zaszewki. A poza tym po praniu mającym zmazać ślady mydełek zwichrował się trochę dół, no ale zważywszy, że to moja 5 sukienka, szyta po przerwie chyba dwuletniej, to tragedii wielkiej nie ma, a nawet jest mocne 4/10. Ale tak, można byłoby to zrobić lepiej.
Początkowo myślałam, żeby bawić się w ręczne haftowanie, ale, że nie mam tamburynka, to postawiłam na gotowe, pseudogipiurowe aplikacje w kształcie różyczek, które doszyłam przy dekolcie. Zielonych nie znalazłam niestety, a bardzo chciałam intensywnie szmaragdowe cuda, które dodawałyby trochę folkowego klimatu. Następnym razem.
Nie wiem, czy dobrze wyglądam w żółtym, bo jest to moja pierwsza rzecz w tym kolorze... chyba od początku życia, ale ocenę pozostawiam Wam.
No comments:
Post a Comment