Nosicie się z kupieniem prawdziwie vintage rzeczy, powiedzmy
z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, albo i jeszcze starszej? Macie
wątpliwości, czy będzie dobrze leżeć, czy będzie można ją uprać, albo czy nie
rozleci się w trakcie noszenia? Pozwólcie, że opiszę Wam, co może się wydarzyć
(ale wcale nie musi).
Ilustracja z fragmentu jakiegoś niemieckiego magazynu z 1939 roku, z mojej kolekcji |
Ubranie, które chcecie kupić przetrwało kilkadziesiąt lat, to dość jasne, że nie będzie dokładnie takie jak współczesna wariacja na temat. Ba, na pewno nie będzie takie samo, co nie znaczy, że będzie gorsze. Kiedyś jednak starano się, by użyć takich tkanin, które były wytrzymałe i nie rozleciały się jak szmatki z H&M czy innej Zary. To nie znaczy jednak, że planowano je by wytrzymały upływ dwóch wojen światowych, atak wściekłych dzieci, czy dziesięciolecia spędzone w piwnicy, bądź na strychu. Jakoś dotrwały do roku 2017, ale nigdy nie wiemy, co się działo z nimi prze te powiedzmy: osiemdziesiąt lat.
Co może się stać? Mimo, że ubranko jest na Was za duże, albo
leży odpowiednio, nici po prostu mogą się na was pokruszyć. Na szczęście dzieje
się to miejscowo i najczęściej tworzy się maleńka dziurka. Im szybciej ją
dostrzeżemy tym lepiej. Jak zauważymy, że nić kruszy się nam w łapkach, to
najlepiej od razu wzmocnić i przeszyć cały szew, nie czekając, aż pojawią się
kolejne jopki, tam gdzie tego nie zrobiliśmy (wiem, nie chce się Wam, mi też
nie). Najlepiej zrobić to ręcznie, żeby nie niszczyć materiału (szczególnie jak
bawimy się z wiskozą, jedwabiem, czy cienką bawełną). Czasem jednak wymagałoby
to długich godzin szycia i jeśli z tkaniną nie jest źle, jest stabilna, nie
robią się w niej dziury, czy zaciągnięcia, to można sobie pozwolić na
przeszycie maszyną.
Sprawa szwów jest jasna, ale to nie musi być koniec
problemów. Czasami tkanina jest delikatna i samoistnie się rwie, zaciąga, albo
powstają w niej mikroskopijne dziurki. Na to polecam: bezbarwny lakier do
paznokci. Podobnie jak do kłopotliwych nylonów, czy zwykłych lycrowych rajstop.
Pogromca oczek, zaciągnięć i dziur sprawdza się też przy wiskozie, czy innych
delikatnych materiałach. Nie możemy jednak przesadzać, bo zrobimy sobie mało
estetycznego gluta na ubraniu. Można też stosować lakier do włosów, ale jest to
mniej trwałe rozwiązanie. Lakier do paznokci wytrzymuje pranie. Lakier do
włosów nie, dlatego kurację należy powtarzać do pranie (czego nie polecam, bo
ciągły kontakt takiej wrażliwej vintage tkaniny z alkoholem to trochę
zabójstwo). Najczęściej ubrania vintage
do lat pięćdziesiątych mają niezabezpieczone, nieobrzucone szwy (czasami jest
to zrobione ręcznie, czasami są przycięte zygzakowymi nożyczkami, czasami są po
prostu gołe), tak, to znaczy, że będą się strzępić, jeśli już się nie strzępią.
Taka kolej losu. Można farfocle wyciąć i obrzucić wszystko samemu, można
zabezpieczyć je lakierem (przygotujcie duże opakowanie), albo pogodzić się z
vintage stanem rzeczy.
Udało się zabezpieczyć samo ubranie, ale pozostają inne
kłopotki. Jednym z nich są suwaki (czy po łódzku: ekspresy). Wczesne suwaki
nylonowe były najczęściej dość mocno kłopotliwe i szybko się psuły. Jeśli już
jakiś dotrwa do naszych czasów, to prędzej czy później zacznie sprawiać
kłopoty, za wyjątkiem wczesnych, niemieckich Opti – one działają jak złoto.
Jeśli jednak suwak nie działa, to nie ma co się z nim mordować tylko po to żeby
żyć w zgodzie z historią. Jeśli chcemy ubranie nosić, a nie trzymać na
wieszaku, to nie miejcie sentymentów: wyprujcie dziada i zamontujcie nowy. Polecam to też przy metalowych suwakach, do
tej pory można je kupić, więc obędzie się bez dramatu pt: O nie! Mam sukienkę z lat czterdziestych i wmontowuję w nią plastikowy
zamek! Tym bardziej warto wymienić
metalowy zamek, gdy widzimy, że zardzewiał. A nie chcemy mieć tej rdzy na
ubraniu. Podobnie sprawa ma się z metalowymi guzikami. Ja wiem, że są ładne i
epokowe, ale epokowa rdza na kiecce wygląda bardzo słabo – jeśli naprawdę
nienawidzimy plastikowych guzików jest wiele innych opcji: guziki z masy
perłowej (szalenie popularne w latach dwudziestych i trzydziestych, a stosowane
do dziś), guziki drewniane, guziki szklane (wyglądają szałowo, ale niestety
mają potężną wadę: pękają i można się nimi skaleczyć… ale lans czasem musi
boleć), czy guziki powlekane, które można sobie zamówić w niektórych
pasmanteriach.
Ozdoby w postaci koralików i cekinów też mogą okazać się
zmorą. Jeśli dorwaliśmy w swoje ręce cud sukienkę z dekoltem ozdobionym gęstym
wzorem z koralików, to musimy się liczyć z tym, że pardon my French: szefie to je*nie. Najlepiej wzmocnić to póki wszystko trzyma
się w jednym kawałku. Przyda się specjalna igła do koralików, bardzo drobna i
długa, która łatwo przejdzie przez koralik, w którym już znajduje się nić.
Gorzej jeśli dorwiemy skarb, z którego odpadają już koralki, albo cały wzór
jest mocno uszkodzony. Na szczęście w dobie mody na koralki Toho, jest mnóstwo
osób, które będą w stanie odtworzyć rozpadający się wzór i przywrócić ubranie
do życia. Warto rozejrzeć się po grupach rękodzielniczych na Facebooku –
dodatkowo wspieracie rękodzielników!
Co do cekinów, to już o tym wspominałam: one mogą się
zwyczajnie rozpuścić. Kiedyś produkowano je z żelatyny (z drugiej strony jeśli
chcemy się dowiedzieć czy nasze ubranie jest rzeczywiście mocno vintage, to
warto taki cekin odciąć i próbować rozpuścić w gorącej wodzie), więc pranie
może skończyć się tym, że usmarujemy ubranie żelatynowym glutkiem. Można
oczywiście demontować i przyszywać na nowo cekiny przy każdym praniu, ale chyba
lepiej się zastrzelić. Najwygodniej zamontować współczesne cekiny plastikowe,
albo w ogóle usunąć żelatynowe. Ewentualnie nie prać ciucha, a go wietrzyć.
Harcerze zgierscy praktykowali to z kurtkami typu moro…
Kwestię prania omawiałam częściowo przy notce poświęconej
wiskozie. Niemniej i z innymi materiałami wypada być ostrożnym. Dużo osób nie
wie, że nawet współczesnej wełny nie powinno się prać w pralce… Co kończy się
wielkim zdziwieniem, gdy z pralki wyjmujemy albo skurczony sweterek, albo
skundloną ścierkę, która nie przypomina eleganckiej, wełnianej spódnicy. Z
wełną chodźcie do pralni, oszczędzicie sobie dramatu. Kolekcjonerzy ubrań vintage generalnie nie
polecają prać czegokolwiek starego w pralce. Ja jednak sądzę, że delikatne
pranie bawełny nie powinno się źle skończyć. To nie znaczy, że nie musi!
Oznaczenia odnośnie tego, co i jak należy prać, pojawiły się dopiero w latach
siedemdziesiątych (więc jak widzicie na metce te charakterystyczne symbole, to
nici z tego, że Wasze ubranko pochodzi z dawnych lat) i jeśli nie jesteście do
końca pewni, jak się obchodzić z tym, co macie w rękach, to lepiej
skonsultujcie się z Vintage Fashion Guild, albo zaufaną pralnią.
Brzmi to wszystko jak kupa roboty, prawda? Czasem trzeba ją
jednak wykonać. To trochę cena za posiadanie sporego kawałka historii i musicie
być świadomi, że prędzej czy później trzeba ją będzie zapłacić, by móc tą
historię dalej zachować.
Trafiłam na Twojego bloga przez Vintage Girl - i wsiąkłam :-), będę zaglądać częściej!
ReplyDelete:D miło mi to słyszeć :)
Delete