24.10.17

Co powinniście wiedzieć o swoim vintage?

      Nosicie się z kupieniem prawdziwie vintage rzeczy, powiedzmy z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, albo i jeszcze starszej? Macie wątpliwości, czy będzie dobrze leżeć, czy będzie można ją uprać, albo czy nie rozleci się w trakcie noszenia? Pozwólcie, że opiszę Wam, co może się wydarzyć (ale wcale nie musi).

Ilustracja z fragmentu jakiegoś niemieckiego magazynu z 1939 roku, z mojej kolekcji

       Ubranie, które chcecie kupić przetrwało kilkadziesiąt lat, to dość jasne, że nie będzie dokładnie takie jak współczesna wariacja na temat. Ba, na pewno nie będzie takie samo, co nie znaczy, że będzie gorsze. Kiedyś jednak starano się, by użyć takich tkanin, które były wytrzymałe i nie rozleciały się jak szmatki z H&M czy innej Zary. To nie znaczy jednak, że planowano je by wytrzymały upływ dwóch wojen światowych, atak wściekłych dzieci, czy dziesięciolecia spędzone w piwnicy, bądź na strychu. Jakoś dotrwały do roku 2017, ale nigdy nie wiemy, co się działo z nimi prze te powiedzmy: osiemdziesiąt lat.
     Co może się stać? Mimo, że ubranko jest na Was za duże, albo leży odpowiednio, nici po prostu mogą się na was pokruszyć. Na szczęście dzieje się to miejscowo i najczęściej tworzy się maleńka dziurka. Im szybciej ją dostrzeżemy tym lepiej. Jak zauważymy, że nić kruszy się nam w łapkach, to najlepiej od razu wzmocnić i przeszyć cały szew, nie czekając, aż pojawią się kolejne jopki, tam gdzie tego nie zrobiliśmy (wiem, nie chce się Wam, mi też nie). Najlepiej zrobić to ręcznie, żeby nie niszczyć materiału (szczególnie jak bawimy się z wiskozą, jedwabiem, czy cienką bawełną). Czasem jednak wymagałoby to długich godzin szycia i jeśli z tkaniną nie jest źle, jest stabilna, nie robią się w niej dziury, czy zaciągnięcia, to można sobie pozwolić na przeszycie maszyną. 
    Sprawa szwów jest jasna, ale to nie musi być koniec problemów. Czasami tkanina jest delikatna i samoistnie się rwie, zaciąga, albo powstają w niej mikroskopijne dziurki. Na to polecam: bezbarwny lakier do paznokci. Podobnie jak do kłopotliwych nylonów, czy zwykłych lycrowych rajstop. Pogromca oczek, zaciągnięć i dziur sprawdza się też przy wiskozie, czy innych delikatnych materiałach. Nie możemy jednak przesadzać, bo zrobimy sobie mało estetycznego gluta na ubraniu. Można też stosować lakier do włosów, ale jest to mniej trwałe rozwiązanie. Lakier do paznokci wytrzymuje pranie. Lakier do włosów nie, dlatego kurację należy powtarzać do pranie (czego nie polecam, bo ciągły kontakt takiej wrażliwej vintage tkaniny z alkoholem to trochę zabójstwo).  Najczęściej ubrania vintage do lat pięćdziesiątych mają niezabezpieczone, nieobrzucone szwy (czasami jest to zrobione ręcznie, czasami są przycięte zygzakowymi nożyczkami, czasami są po prostu gołe), tak, to znaczy, że będą się strzępić, jeśli już się nie strzępią. Taka kolej losu. Można farfocle wyciąć i obrzucić wszystko samemu, można zabezpieczyć je lakierem (przygotujcie duże opakowanie), albo pogodzić się z vintage stanem rzeczy.
        Udało się zabezpieczyć samo ubranie, ale pozostają inne kłopotki. Jednym z nich są suwaki (czy po łódzku: ekspresy). Wczesne suwaki nylonowe były najczęściej dość mocno kłopotliwe i szybko się psuły. Jeśli już jakiś dotrwa do naszych czasów, to prędzej czy później zacznie sprawiać kłopoty, za wyjątkiem wczesnych, niemieckich Opti – one działają jak złoto. Jeśli jednak suwak nie działa, to nie ma co się z nim mordować tylko po to żeby żyć w zgodzie z historią. Jeśli chcemy ubranie nosić, a nie trzymać na wieszaku, to nie miejcie sentymentów: wyprujcie dziada i zamontujcie nowy.  Polecam to też przy metalowych suwakach, do tej pory można je kupić, więc obędzie się bez dramatu pt: O nie! Mam sukienkę z lat czterdziestych i wmontowuję w nią plastikowy zamek!  Tym bardziej warto wymienić metalowy zamek, gdy widzimy, że zardzewiał. A nie chcemy mieć tej rdzy na ubraniu. Podobnie sprawa ma się z metalowymi guzikami. Ja wiem, że są ładne i epokowe, ale epokowa rdza na kiecce wygląda bardzo słabo – jeśli naprawdę nienawidzimy plastikowych guzików jest wiele innych opcji: guziki z masy perłowej (szalenie popularne w latach dwudziestych i trzydziestych, a stosowane do dziś), guziki drewniane, guziki szklane (wyglądają szałowo, ale niestety mają potężną wadę: pękają i można się nimi skaleczyć… ale lans czasem musi boleć), czy guziki powlekane, które można sobie zamówić w niektórych pasmanteriach.
        Ozdoby w postaci koralików i cekinów też mogą okazać się zmorą. Jeśli dorwaliśmy w swoje ręce cud sukienkę z dekoltem ozdobionym gęstym wzorem z koralików, to musimy się liczyć z tym, że pardon my French: szefie to je*nie.  Najlepiej wzmocnić to póki wszystko trzyma się w jednym kawałku. Przyda się specjalna igła do koralików, bardzo drobna i długa, która łatwo przejdzie przez koralik, w którym już znajduje się nić. Gorzej jeśli dorwiemy skarb, z którego odpadają już koralki, albo cały wzór jest mocno uszkodzony. Na szczęście w dobie mody na koralki Toho, jest mnóstwo osób, które będą w stanie odtworzyć rozpadający się wzór i przywrócić ubranie do życia. Warto rozejrzeć się po grupach rękodzielniczych na Facebooku – dodatkowo wspieracie rękodzielników!
Co do cekinów, to już o tym wspominałam: one mogą się zwyczajnie rozpuścić. Kiedyś produkowano je z żelatyny (z drugiej strony jeśli chcemy się dowiedzieć czy nasze ubranie jest rzeczywiście mocno vintage, to warto taki cekin odciąć i próbować rozpuścić w gorącej wodzie), więc pranie może skończyć się tym, że usmarujemy ubranie żelatynowym glutkiem. Można oczywiście demontować i przyszywać na nowo cekiny przy każdym praniu, ale chyba lepiej się zastrzelić. Najwygodniej zamontować współczesne cekiny plastikowe, albo w ogóle usunąć żelatynowe. Ewentualnie nie prać ciucha, a go wietrzyć. Harcerze zgierscy praktykowali to z kurtkami typu moro…
         Kwestię prania omawiałam częściowo przy notce poświęconej wiskozie. Niemniej i z innymi materiałami wypada być ostrożnym. Dużo osób nie wie, że nawet współczesnej wełny nie powinno się prać w pralce… Co kończy się wielkim zdziwieniem, gdy z pralki wyjmujemy albo skurczony sweterek, albo skundloną ścierkę, która nie przypomina eleganckiej, wełnianej spódnicy. Z wełną chodźcie do pralni, oszczędzicie sobie dramatu.  Kolekcjonerzy ubrań vintage generalnie nie polecają prać czegokolwiek starego w pralce. Ja jednak sądzę, że delikatne pranie bawełny nie powinno się źle skończyć. To nie znaczy, że nie musi! Oznaczenia odnośnie tego, co i jak należy prać, pojawiły się dopiero w latach siedemdziesiątych (więc jak widzicie na metce te charakterystyczne symbole, to nici z tego, że Wasze ubranko pochodzi z dawnych lat) i jeśli nie jesteście do końca pewni, jak się obchodzić z tym, co macie w rękach, to lepiej skonsultujcie się z Vintage Fashion Guild, albo zaufaną pralnią.

       Brzmi to wszystko jak kupa roboty, prawda? Czasem trzeba ją jednak wykonać. To trochę cena za posiadanie sporego kawałka historii i musicie być świadomi, że prędzej czy później trzeba ją będzie zapłacić, by móc tą historię dalej zachować. 

2 comments:

  1. Trafiłam na Twojego bloga przez Vintage Girl - i wsiąkłam :-), będę zaglądać częściej!

    ReplyDelete