8.10.16

Piękno bez konserwantów - Odradzam!

       Interesuję się kosmetyką. Może nie jest to mój konik jak życiorys Heydricha, czy zawiłości działania służb, na których stał czele, niemniej wydaje mi się, że mam jakieś pojęcie na ten temat. Niemniej w życiu nie zdecydowałabym się na napisanie jakiejkolwiek pozycji w tej dziedzinie. Mogę doradzić na blogu co działa w porządku, co jest bullshitem, ale są to głównie moje opinie podparte co najwyżej badaniami zagranicznych naukowców odnośnie szkodliwości, czy dobroczynności pewnych specyfików. Nie prowadzę w tym temacie własnych eksperymentów. Dzisiaj jednak nie będę recenzować bublowatego kosmetyku i wam go odradzać... 

     Dzisiaj chcę napisać o pewnej książce. Konkretnie o Pięknie bez konserwantów wydawnictwa Ciekawostki Historyczne.pl. Uh. Co prawda w epilogu tej pozycji autorka zaznacza, że nie jest chemikiem i nie jest to pozycja specjalistyczna, to i od strony historycznej nie jest najlepiej.




     Zacznijmy może właśnie od tego. Możemy z autorką mieć odmienne zdania odnośnie Piłsudskiego, ale osobiście daleka jestem od stwierdzenia, że przyczynił się on do emancypacji Polek, a sam jego stosunek do kobiet, ciągłe zmiany wyznania, rozwody, porzucenia, odbijanie dziewczyny Dmowskiego itp. itd. uważam, za moralnie słabe. Podobnie krytyczny stosunek mam do międzywojnia. Wszędzie. Była to naprawdę straszna epoka, tak, w Polsce również. 
       Już kiedyś wspominałam, że to romantyzowanie II Rzeczpospolitej mnie mierzi. Nie chce mi się specjalnie powtarzać, ale głód i analfabetyzm były na porządku dziennym, a mityczne nasze prababcie  z kolorowych książeczek należały do mniejszości. Piękno bez konserwantów nie jest zatem o moich prababciach, ani o prababciach Kasi, ani o prababciach większości moich znajomych. Moje prababcie w większości poginały po polu i nie miały czasu na wieloetapową pielęgnacje mydełkiem liliowym czy migdałowymi mazidłami. W ruch szły szare mydło i woda. Moje prababcie nie biegały w gorsetach, ani potem nie miały fryzury na boba i nie udawały chłopczyc. Moje prababcie bardzo ciężko pracowały żeby utrzymać swoje rodziny. Przy czym nie były to osoby głupie, bez polotu, nieciekawe. Ale nie doczekam się książki o prawdziwych naszych prababciach, które znały się na zielarstwie, do tego stopnia, że potrafiły wykurować kota przebitego widłami. Co z tego, że moja prababcia pięknie śpiewała, jak nie była warszawską czy lwowską gwiazdeczką występującą w kiepskim, przedwojennym kinie polskim (jakkolwiek sentymenty w Polsce wobec przedwojennego kina są wielkie to na tle innych krajów, nawet Czech, ówczesne produkcje to w lwiej części kiczowata żenada i przyzna to, nieraz z bólem każdy filmoznawca)? 
     Ówczesną historię międzywojnia pisze się jedynie z bardzo wąskiej perspektywy. Pomija się kwestie faszyzacji, antysemickich i ksenofobicznych nastrojów, usprawiedliwia się antydemokratyczne przewroty, czy działalność placówek pokroju tej w Berezie Kartuskiej, ale także biedy, chorób i głodu. W przedwojennej rzeczywistości nie było tak słodko-pierdząco jak chcieliby tego autorzy popularnonaukowych publikacji, w których jest wesoło, kolorowo i wspaniale. Panie w tych książeczkach, mają czas na wielogodzinną pielęgnacje i fanaberie. Panowie są artystami, czy oficerami. Chłopi czy robotnicy gdzieś się tam przewijają, ale są tłem dla życia elit, które zdają się być większością społeczeństwa. No, ale nie o tym, bo ja znów wchodzę na obroty i zaraz strzelę wykład na temat polityki historycznej w Polsce i skrajnym podejściu do badania historii czyli: a) było cudownie i kolorowo, Polska mistrzem Polski, b) Polska odpowiedzialna za wszystkie możliwe ludobójstwa. Wersji pośredniej nie ma... 
     Wróćmy jednak do Piękna bez Konserwantów. Kiedy w dobie Gorseciar i działalności ludzi pokroju Koseatry czytam o tym, jak gorsety bardzo przemieszczają narządy wewnętrzne i jak bardzo są i były śmiertelne, to mam ochotę facepalmnąć i to mocno. Proszę zobaczyć jak przemieszczają się narządy wewnętrzne w czasie ciąży i zapewniam noszenie gorsetu to przy tym pikuś, tym bardziej, że zmiany wywołane stanem błogosławionym są dużo bardziej intensywne i przebiegają szybciej.
    Kolejna sprawa z gorsetami: autorka, która przecież przeglądała przedwojenne gazety twierdzi, że gorsety wraz z latami dwudziestymi zniknęły. Nieprawda. W latach dwudziestych były nadal szalenie popularne, na co dowodem są liczne reklamy w pismach z epoki:



Zdjęcia pochodzą z lat 1922-1931 -prasa niemiecka i francuska

 Podobnie w latach trzydziestych, czterdziestych czy pięćdziesiątych! Gorsety zmieniały formę, ale nadal miały fiszbiny i wiązania i nadal służyły do modelowania sylwetki na czas noszenia ich na sobie. Kolejnym dowodem może być ten filmik:


     Rozumiem, że to książka popularnonaukowa, ale można byłoby darować sobie powielanie znanych mitów, tym bardziej, że autorem jest historyk. I ja z poziomu laika, który jakoś specjalnie nie interesuje się modą (serio), wiem takie podstawowe rzeczy, więc jak już ktoś zdecydował się na pisanie książki, to moim zdaniem, mógł trochę bardziej przyłożyć się do researchu.

     Także w wiedzy z zakresu kosmetycznej. We wstępie jesteśmy raczone tym, jak to strasznie, że w kosmetykach jest teraz tyle chemii i, że wszystko ma w sobie tablicę Mendelejewa. Ano ma, bo inaczej nie mogłoby istnieć. Chemia jest wszędzie. Domyślam się, że autorce chodziło o substancje pochodzenia syntetycznego, które wyparły pozyskiwane naturalnie składniki, ale ponownie: nawet pisząc książkę popularnonaukową wypadałoby zadbać o minimum precyzji. Także w kwestii sprawdzenia tego, co rzeczywiście nam szkodzi a co nie. A tu dochodzimy do kolejnych hitów. 

      Jakieś 90% przepisów podanych w książce zakłada użycie alkoholu (który nomen-omen ma działanie konserwujące więc teza Piękno bez konserwantów bierze w łeb na starcie). Alkoholu, który przesusza zarówno włosy jak i skórę i wcale nie jest lepszym zamiennikiem SLS-u, który ma chociaż właściwości spieniające. A i SLS-o pochodne są i były w większości mydeł i nie da się tego uniknąć. I niekiedy owe pochodne różnią się od mitycznego SLS-u jedynie tym, że SLS otrzymywany jest syntetycznie, a pochodna z łupin kokosu, ale działanie ma dokładnie to samo. I szkodliwość (która jest zresztą bardzo znikoma, o ile nie jesteście, jak ja, uczuleni) także.
  
      Autorka nie podaje również, że polecany przez nią boraks i talk, chociaż naturalne, także są rakotwórcze, na tej samej zasadzie co parabeny! Tzn. co za dużo to nie zdrowo. Niemniej kąpanie się w boraksie to głupi pomysł. Serio. Podobnie jak stosowanie talku w obrębie twarzy- wdychany jest kancerogenny! Podobnie jak stosowanie na skórę wody utlenionej o wysokich stężeniach. Jeśli macie tłustą cerę, to się przesuszycie, jak macie skórę suchą, to lepiej potrzyjcie twarz papierem ściernym: wyjdzie na to samo. Zresztą na logikę, jeśli coś wypala wam włoski z twarzy, to chyba nie jest zbyt dobre dla waszej skóry. Ale po tym jak dowiedziałam się o szaleńcach pijących wodę utlenioną to w tej kwestii mnie już chyba nic nie zaszkodzi. Metoda na trwałą bez chemii jest kuriozalna. Przede wszystkim chemii jest w niej sporo :D (tak, tak chemia organiczna, nawet humanista wie): 20 gramów tynktury benzoesowej, 100 gram spirytusu i 2 krople olejku różanego. Wiecie jak skutecznie stracić włosy? Kładąc ten specyfik a potem kręcąc loki.

      Inną sprawą, która wywołała u mnie uniesienie brwi z niedowierzaniem jest ałun i aluminium. Otóż autorka straszy odkładającym się w organizmie glinem, ale poleca stosować ałun. A ten zawiera ogrom związków glinu! I tak jest naturalny, ale działa jak antyperspirant właśnie ze względy na aluminium. Pięknie opisała to Sroka:Mały wykład na temat dezodorantów i ałunu


Książka mogłaby się nazywać inaczej: Przedwojenne piękno albo coś w tym klimacie, ale Piękno bez konserwantów i teza zakładająca, że kobiety w okresie międzywojnia nie stosowały tyle środków chemicznych, kłóci się z zawartością pozycji. Przy używaniu różnych ingrediencji ja proponowałabym prześledzenie tego, jakie jest zalecane stężenie w kosmetyku, bo eksperymenty z siarką, czy tlenkiem cynku mogą się skończyć nie za wesoło. 

     We wstępie jesteśmy też straszone formaliną, która pojawia się w niektórych przepisach. Co prawda autorka pisze, że formalina szkodzi i jest kancerogenna, ale po co podawać taki przykład, skoro straszy się najpierw tym, że formalina to zło ostatnich lat? Ok, ja sama nie pamiętam niektórych rzeczy, które napisałam w swojej książce i potem okazuje się, że napisałam coś dwa razy (potem wychwytuje to Kiki, a ja wpadam w depresję na myśl o tym, jak daleko posunięta jest moja skleroza), ale tu zwalił nie autor, ale edytor, który chyba nie czytał pozycji zbyt dokładnie. Zresztą o edycji i korekcie w Polsce (i paru innych krajach, choćby w Czechach) też można by napisać elaborat. Niestety, ale te dwie rzeczy mogą totalnie zepsuć odbiór książki, a potem dostaje się głównie autorowi, który niejednokrotnie pada ofiarą niekompetentnych korektorów i edytorów (dlatego w w przypadku książek o Heydrichu zawsze kupuję oryginał i porównuję). I nie wykluczam, że tak mogło być w przypadku Piękna bez konserwantów. Bo ta książka ma momenty, w którym chciałaby polecieć trochę wyżej. 

     Najlepszy jest bodaj rozdział o przemyśle kosmetycznym w międzywojniu. Zupełnie jakby wycięty był z zupełnie innej, nieco bardziej fachowej pozycji. Niestety po nim dostajemy badziewny epilog o operacjach plastycznych. W którym strasznie mnie rozbawiło, że bycie chirurgiem plastycznym, czy chęć wykonania sobie operacji plastycznej, kłócą się z byciem feministką, bo przecież trzeba kochać swoje ciało. A mi się zawsze wydawało, że jeśli ktoś nie akceptuje swojego ciała to nie ma co się zmuszać i ma święte prawo by coś zmienić i bycie feministką czy nie, nie ma nic do tego, a wręcz przeciwnie! Kobieta może iść pod nóż bez zgody męża i mieć jeszcze z tego frajdę. Niemniej już się przyzwyczaiłam, że feminizm niektórych jest moiszy i nie powinnam mieć nic do tego. Jeszcze jedna rzecz, odnośnie chudości. Rzecz jasna osobom z niskim BMI dostaje się za to, że ślepo podążają za modą i są ofiarami przemysłu modowego. Z drugiej strony jakby ktokolwiek ważył się napisać, że osoby otyłe czy z nadwagą są ofiarą przemysłu spożywczego, to rozpętałoby się piekło. Double standards. No cóż, do tego też muszę przywyknąć.

     W praktyce wychodzi, że książka jest dla nikogo: dla fanek naturalnej pielęgnacji- odpada. Dla fanek retro, czy rekonstruktorek - zbyt pobieżne potraktowanie tematu i dodatkowo różne merytoryczne potknięcia. Dla laików- niezbyt ciekawa. Dla każdej z trzech grup znajdą się lepsze pozycje. Dla osób chcących znaleźć nowe formy dbania o siebie: są cudowne książki pierwsza: Gabrieli Nedomy Zielone kosmetyki. Twoje domowe spa; druga: Klaudyny Hebdy: Ziołowy zakątek. Kosmetyki, które zrobisz w domu, obie zawierają o wiele więcej epokowych i prawdziwie naturalnych metod niż Piękno bez konserwantów! O pielęgnacji włosów dla początkujących lepiej poczytać książkę czy bloga Anwen, która ogarnia chemię i naprawdę zna się na temacie.
      Dla fanek mody retro lepiej niech sięgną po Lauren Rennells, która nie aspiruje do tworzenia pozycji historycznych, ale pokazuje praktyczne fryzury i makijaże. Nawet nieszczęsna książka Dity von Teese sprawdza się na tym polu lepiej (a na pewno jej porady spełniają podstawowe kryteria BHP). A jak ktoś chce całkiem historycznie liznąć temat to najlepiej poszukać w bibliotekach, czy na aukcjach książek z epoki i zobaczyć jak to naprawdę było. 
     W lipskiej bibliotece narodowej mają genialne zbiory starych gazet, też żurnali modowych i urodowych, ale i w Polsce zapewne coś się znajdzie w bibliotekach uniwersyteckich. 

 Ja mam po lekturze wniosek taki: Bogowie, jak dobrze, że teraz są różne syntetyki, które nie skazują mnie na kąpiele w alkoholu, boraksie, talku i wodzie utlenionej, która zamieniłaby mnie w wiór! Obawiam się, że nie takie było założenie tej pozycji i zdecydowanie odstrasza ona od pielęgnacji domowymi metodami. Ideologia be natural po prostu nie zgrywa się z trybem życia elit międzywojnia. Paradoksalnie pisząc o chłopskich metodach dbania o siebie można byłoby bronić tezy Piękna bez konserwantów. Niestety ta warstwa społeczna jest pomijana we wszystkich możliwych aspektach. A chłop potęgą jest i basta!

6 comments:

  1. Jako potomkini z jednej strony nieźle sytuowanych Kresowiaków (szlachta, lekarze) powiem Ci, że Babunia też stosowała głównie te chłopskie metody albo raczej - mieszane. Już później sprowadzała sobie różne cuda, na przykład, perfumy, ale z domu wyniosła raczej szare mydło i ziółka. Międzywojnie idealizowane po całości, a wystarczy przecież zagłębić się nieco w literaturę z epoki (a w przeciwieństwie do kina mieliśmy najwyższych lotów) żeby zobaczyć jak wyglądało to życie "elit", jakie ohydne typki, poglądy, ferment. Sam jeden Witkac wystarczy, żeby przetrzeć oczka.

    ReplyDelete
    Replies
    1. o tak, literatura z tego okresu zdecydowanie plusuje i widać jasno, że z niektórymi problemami borykamy się po dziś dzień. W pieknie bez konserwantów wspomnienia z epoki są i tym bardziej dziwi, ze dobor tez jest mocno slodkopierdzący ;P

      Delete
  2. Trafne spostrzeżenia o okresie międzywojennym (trafne i rzadkie na tle medialnej propagandy). Fajny masz masz mózg. ;-)

    ReplyDelete
    Replies
    1. dzieki za najlepszy komplement jaki otrzymałam :D:D

      Delete
  3. Prawda, prawda, cała prawda. Z wytykania potknięć w tej książce uzbierałoby się materiału na drugą publikację.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Oj tak ;D szkoda, bo to w sumie miało potencjał, a tak pozostaja w dalszym ciagu zagraniczne pozycje

      Delete