Jakiś czas temu zdecydowałam się powrócić do azjatyckich kosmetyków. Za mną była dość długa przerwa, podczas której stosowałam kosmetyki naturalne. Do tej pory bardzo je sobie cenię i nie wyobrażam sobie zrezygnować z odżywek Lavery, szamponu z Biolaven, czy kolorówki z Alterry (dostępna w Niemczech! W Polsce nie mają ochoty jej wprowadzić i nawet długoletni pracownicy biurowi w Rossmannie nie wiedzą czemu), ale dla mojej suchej cery większość kremów na dzień i na noc była po prostu nieskuteczna. Za to doskonale spisują się u mnie kremy BB i sleeping packi made in Korea.
Swoją przygodę z azjatyckimi kosmetykami zaczęłam wiele lat temu kupując grzybkowy krem BB od Skinfood. Nie musiałam już smarować się tonami podkładu i pudru, które tylko sprawiały, że wyglądałam szaro i ponuro. Na noc stosowałam wodny krem od It's Skin z witaminą C i naprawdę był efekt wow. Potem jakoś to zarzuciłam i ostatnio naszła mnie myśl, że chyba pora znowu zaprzyjaźnić się z azjatycką pielęgnacją. Skłoniło mnie ku temu parę rzeczy: po pierwsze nawet rozświetlające pudry czy podkłady europejskie nie dają wrażenia takiego zdrowego i naturalnego blasku, a po drugie: kremu BB naprawdę wystarczy kapka na pokrycie całego dzióbka. I chociaż wiem, że retro guru Dita von Teese twierdzi, że jak twarz się choć odrobinę błyszczy to jest masakra, zło i faux pas, ale się z nią nie zgodzę. Zresztą, okrutnie nie podoba mi się jej makijaż, który niweluje jakiekolwiek rysy twarzy (ale jakbym miała twarz jak Robert Makłowicz zapewne malowałabym się podobnie). Lubię jak twarz jest przestrzenna: mocno zarysowane kości policzkowe, broda, nos. Dawne hollywoodzkie gwiazdy pomagały sobie nie tylko makijażem, ale także oświetleniem. Niski klucz oświetleniowy doby filmów noir sprawiał, że ich twarze wyglądały idealnie: ciemne tam, gdzie powinno być ciemno i jasne, tam gdzie powinno lśnić. Inni, jak Greta Garbo chcieli być filmowani z określonego profilu, bo drugi niby był brzydszy. Cóż, kwestia gustu. Natomiast w prawdziwym życiu nie da się cały czas grać światłem. Chyba, że jest się totalnym freakiem i ma się porozstawiane ruchome lustra i lampy wokół siebie. Ale większość ludzi nie ma takich zboczeń i dlatego nie widzę możliwości i nie rozumiem pudrowania się by przypadkiem cokolwiek się nie błyszczało. Mam zwichnięcie w drugą stronę: niech się błyszczy wszędzie, tylko nie na szyi i pod kościami policzkowymi. Tam używam bronzera i różu. Pozostałe miejsca na mojej twarzy rozświetlam. A do rozświetlania nie ma lepiej niż kremy BB. Stosuję obecnie Petit BB Shimmering z Holika Holika. Ma wysoki filtr UV (45SPF) i mikrodrobinki, które zapewniają mi to, czego pragnę: lśnienia! Jednak, nie o tym, nie o tym.
Złożyłam niedawno zamówienie na jednej z większych stronek z koreańskimi cudami, bo zakochałam się totalnie w marce Urban Dollkiss.
Urban Dollkiss to jedna z linii Baviphat odwołująca się w swojej stylistyce do pin upu i mody retro. Od strony estetycznej opakowania ich kosmetyków są po prostu cudowne. Dlatego musiałam, po prostu musiałam coś od nich kupić i przetestować.
Możecie sobie pooglądać ich stronę: http://www.urbandollkiss.com/shop/main/main.php
Ja zdecydowałam się na parę rzeczy: miniaturowy krem BB Velvety SPF50:
Bladolica postać rodem przypominająca noirową femme fatal aż się prosiła by ją nabyć. Przyjechała do mnie w plastikowym pudełeczku nawiązującym stylistycznie do taśmy filmowej. Oprócz szałowego opakowania, krem BB okazał się dla mnie strzałem w dziesiątkę. Idealnie wtapia się w kolor mojej twarzy, jest niesamowicie wydajny: mała kropelka wystarcza na całą twarz i szyję. Nie rozświetla może tak jak Shimmering od Holiki Holiki, ale dużo lepiej przykrywa wszystkie niedoskonałości. Twarz wygląda jak z photoshopa: żadnych zaczerwienień, żadnych worków pod oczami i zmarszczek. Wydaje mi się, że jest mniej płynny i nieco cięższy, dlatego zmywam go tonikiem z Etude House i płynem micelarnym z Tołpy. Gorąco polecam. Jedyną jego wadą jest to, że nie ma większej wersji opakowania, bo jednak 10 ml.
Kolejnym zakupem z Ubran Dollkiss był pomarańczowy Sleeping Pack.
Zapakowany w śliczne pudełeczko z westernową pin-upką Dolly, Sleeping Pack ma formę jabłuszka. Kawałek gałązki spełnia rolę dozownika. Samo mazidło jest dość lepkim, białym smarem, nieco lżejszym od miodkowej Holiki Holiki. Wraz z wchłanianiem się, jego biały kolor staje się przezroczysty. Sleeping pack ma za zadanie nawilżać, rozświetlać i wybielać. O ile z dwoma pierwszymi radzi sobie doskonale, to ja zbytnio nie wierzę w wybielające kosmetyki. Ale zobaczymy, co przyniesie jego długotrwałe stosowanie. Po całej nocy z maseczką na ryjku naprawdę wygląda się promiennie i nawet bardzo sucha skóra, jak moja, jest doskonale nawilżona.
Kolejnym cudeńkiem zakupionym z Urban Dollkiss jest ta o to maseczka:
Jasmin Charming ze śluzem ślimaka. Jeszcze nie testowałam. Pochwalę się co z tego wyszło. Testowałam za to coś innego:
Maseczkę przeciwzmarszczkową z wyciągiem z granatu od Skinfood. Dwa żelowe płatki pod oczy nasiąknięte wszelaką, dobroczynną chemią i naturalnymi ekstraktami. Aplikuje się to na pół godziny. Oczy są po tym bardzo wypoczęte i schłodzone, skóra wokół napięta, ale rozjaśnienia zbytniego nie zauważyłam. Zapewne przy częstszym stosowaniu takowe by się objawiło.
Koreańczycy wysłali mi też trochę próbek, ale jeszcze nie miałam okazji się z nimi zapoznać:
No comments:
Post a Comment