Nigdy nie mogę się zebrać do pisania o koncertach. Może dlatego, że to, co chce ująć w słowa, w dużej mierze nie jest do opisania. To jest cała kaskada uczuć od obaw przed wejściem, zniecierpliwienie w oczekiwaniu na ulubiony zespół, napad euforii przy pierwszym kawałku i przeróżne odcienie radości i uznania trwające cały występ. Może dlatego nie napisałam w końcu nic o koncercie Deine Lakaien na Castle Party. W dużej mierze go przepłakałam ze wzruszenia i prześpiewałam. Po wszystkim, jak to określiła Kasia i Asia: wyglądałam jak ofiara gwałtu.
Rhapsody Turillego co prawda do łez mnie nie doprowadziło, bo i muzyka nie nastraja na tego typu wzruszenia, ale też było wspaniale.
Przed koncertem długo się biłam z myślami czy na niego w ogóle iść. Prometheus wywoływał u mnie skrajne uczucia: jednego dnia był doskonały, innego nie dało się przez niego przebrnąć. Obecnie jestem na etapie lubienia tego krążka: ma wiele do bólu włoskich hitów i elementów z Prophet of the Last Eclipse. Wszystkie kawałki jestem w stanie odtworzyć sobie w głowie i zanucić. Niemniej pierwsza próba podejścia do Prometheusa była niestrawna. Przeraziło mnie szaleństwo utworu tytułowego, a właściwie jego tekst i śmiertelnie poważny Conti wyśpiewujący te bzdury. Alien Fetus, Matrix Corpus... Quantum Fire Human Cyborgs... Co ten Luca, to ja nawet nie... Mimo wątpliwości zdecydowałam się na koncert iść.
Przyszliśmy wcześnie w obawie, że będzie tłok, a tłok w Alibi to zjawisko wyjątkowo przykre. Było jednak bardzo pusto, przynajmniej na dwóch supportach. O ile pierwszy zespół, Asylum Pyre bodajże, był bardzo mocno męczący i spędziliśmy go siedząc, pijąc soczek i zagryzając darmowymi paluszkami, wyłudzonymi przez kolegę na bycie obcokrajowcem z pięknym akcentem. Straszne nieporozumienie jeśli chodzi o dobór supportu, zapewne podyktowane przez wytwórnię, albo prywatnymi sympatiami muzyków.
Iron Mask zrobił dużo lepsze wrażenie. Dobry, solidny power metal z przytupem. Można posłuchać bez wstydu, a przede wszystkim dobrze bawić się przy ich muzyce. Ich występ niestety albo był bardzo krótki, albo upłynął szybko po męce jaką było Asylum coś tam. Niemniej nadal słucham na spotify.
Potem był już Luca Turilli. I Conti. Było mnóstwo przebojów starego Rhapsody, były i kawałki solowe Luki (szczególnie te z Propheta wyszły fenomenalnie, jestem za tym, żeby nagrać Propheta jeszcze raz z Contim na wokalu), przy czym nowy dorobek Włochów, trochę w tym wszystkim ginął. Bardzo dobrym rozwiązaniem było zaproszenie tenora i sopranu w roli chórku. Dzięki temu było mniej odtwarzania tła z płyty, a klasyczny duet naprawdę doskonale się spisał. Aż się prosiło żeby była z nimi Bridget Fogle. Ale zapewne wówczas ukradłaby całe show i przyćmiła wszystkich. A ja tarzałabym się w spazmach radości po parkiecie.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie Alessandro Conti. Niesamowity głos. Szczególnie momenty, w których klasycyzował zapierały mi dech w piersiach. Doskonale wyszkolony głos, pewny, żadnych drgań i ogromna przepustowość płuc. A taki niepozorny. Nie jest to może barwa głosu tak przyjemna moim uszom jak Lione, ale nie jestem w stanie zdecydować, który z wokalistów Rhapsody śpiewa lepiej. Obaj są najzwyczajniej na świecie doskonali. Conti szczególnie lśnił w kawałkach z solowej twórczości Turillego, chociaż i Rhapsodiowe klasyki wychodziły mu świetnie.
Co zaś się tyczy tytułowego Prometheusa. Przed koncertem słyszeliśmy mnóstwo ludzi narzekających na bezsensowny tekst utworu. Ci sami ludzie, tego samego wieczoru popisywali się perfekcyjną znajomością tekstu śpiewając go tłumnie pod sceną i skacząc radośnie. Należeliśmy do tej ludzkiej masy drącej się Alpha Ignis Signum Astralis... i tak dalej i tak dalej. To trochę tak jak z disco polo: każdy wstydzi się Prometheusa, ale każdy doskonale się do niego bawi i doskonale go zna. Podobnie zresztą jak Emerald Sword, który zwieńczał cały koncert.
Doskonałym rozwiązaniem było pocięcie Archanioła Michała na części i zmontowanie z tego mniejszej, bardziej strawnej całości. O ile te dwa kawałki w wersjach studyjnych dla mnie są nie do strawienia i uważam, że coś podczas komponowania ich poszło nie tak, to na żywo, koncentrat z nich wyciągnięty sprawdził się świetnie.
Bardzo podobały mi się także solówki basu i perkusji. Każdy w czasie koncertu mógł się popisać umiejętnościami, jednak energia Turillego wysuwała się na przód. Było go wszędzie pełno a scena wrocławskiego klubu była stanowczo za mała na jego rozbieganą i rozskakaną osobę. Muzyk otrzymał od fanów pluszowego, różowego jednorożca. Bardzo cute ze strony polskich fanów.
Do tej pory w uszach pobrzmiewa mi War of the Universe i Demonheart, a przez koncert wróciłam do Propheta i praktycznie non stop go słucham.
I do tej pory nie wiem jak się w Contim mieści taki głos.
No comments:
Post a Comment