20.1.16

Rhapsody of Fire - Into the legend

    Moja miłość do lżejszych odmian metalu jest powszechnie znana. Stałych bywalców bloga zapewne nie dziwią już kolejne recenzje różnych dziwnych krążków, które pojawiają się od czasu do czasu na Poli-Loli. Tych, którzy jeszcze się nie zaznajomili: rubryka muzyczna sporadycznie się pojawia. Są to wypadki, w których muzyką jestem dogłębnie oczarowana, albo rozczarowana. Jak jest w przypadku mojego ukochanego Rhapsody of Fire?




         Po Dark Wings of Steel wielu fanów Rof miało mieszane uczucia. Przyznam szczerze, że mi wpadł ten krążek w ucho. Nie była to może Symphony of the... vol II, ale wszechobecne nawiązania do Rainbow i Deep Purple i doskonały wokal Fabio Lione sprawiły, że spędziłam z Dark Wings of Steel wiele przyjemnych chwil. Odkąd zaś tylko pojawiła się informacja o nowym albumie zatytułowanym Into the Legend, zaczęłam odliczać dni do premiery. Kolejne informacje, między innymi o kooperacji z barokowym kwartetem (te barokowe smaczki to moje ulubione elementy muzyki Rhapsody), sprawiały, że naprawdę śliniłam się na myśl o nowym krążku. Po nadejściu niezwykle przebojowego singla i przyjemnej ballady Shining Star po prostu oszalałam. Gdy tylko album ukazał się na Spotify ruszyłam do odsłuchania.
      Krążek otwiera niezwykle przyjemne dwuminutowe intro pt In Principio. Dużo się w nim dzieje (jednak nie aż tak wiele [i całe szczęście] jak w drugiej połowie Rhapsody, pod sztandarem pana Turilli). Preludium to nawiązuje do wczesnych albumów Rhapsody, do pierwszej sagi o Ice Warriorze i tej przyjemnej, monumentalno-kiczowatej atmosfery, której absolutnie nie da się podrobić. Gdzie absolutny geniusz kompozycyjny miesza się z ogranymi motywami. Pisząc o obu połowach Rhapsody nie da się uniknąć porównań. Osobiście znacznie wolę Rhapsody od Fire, wydaje mi się, że Staropoli i Lione umieją w odpowiedni sposób dawkować różne muzyczne rozwiązania, tak by nie zamęczyć tym słuchacza. Turilli natomiast, któremu nie da się odmówić talentu, postanawia zasypać swoich odbiorców wszystkim, na co go stać. Jest to czasami przytłaczające i moim zdaniem materiał, który do tej pory ukazał się pod sztandarem Luca Turilli's Rhapsody to jednak nieco za dużo. Są tam piękne kompozycje, jednak często różne partie zagłuszają się nawzajem, a z biednego Contiego na siłę próbuje się zrobić drugiego Lione. A chłopak ma również niebywały talent, ale dużo bardziej wychodzi mu śpiew klasyczny i dolne rejestry.
Wróćmy jednak do Rhapsody of Fire. Kolejne utwory na krążku czyli Distant Sky i Into the Legend również przypominają wczesne dokonania zespołu. Są niezwykle melodyjne, skoczne, szybko wpadają w ucho. Distant Sky natychmiast skojarzył mi się z Holy Thunderforce (który to kawałek uwielbiam, szczególnie w wersjach koncertowych, wszelakich).
Into the Legend to perfekcyjny wybór na singla. Jest przebojowy i w jasny sposób przekazuje, z czym mamy do czynienia na reszcie krążku.
Winter's Rain ze swoim folk metalowym początkiem jest fantastyczny. Ciężki, hipnotyzujący. W połowie utworu mamy piękny chór i smyczki, które wywołują u mnie ciarki na plecach. Jak dla mnie: jeden z lepszych kawałków na krążku. Jeszcze raz powtórzę: smyczki, smyczki, smyczki.
A Voice in the cold wind - o tak barokowe elementy, dużo baroku, czyli wszystko to, za co kocham Rhapsody. Do tego nieco inspiracji Verdim w refrenie (panowie z Rhapsody muszą kochać Il Trovatore, bo na Into the Legend wielokrotnie pobrzmiewają luźne inspiracje).
Valley of Shadows - początek tego utworu mógłby spokojnie wylądować na Wishmasterze Nightwisha (te czasy, kiedy Nightwisha dało się słuchać... chlip, chlip). W końcu słyszymy nowy sopran Rhapsody. Nie jest to co prawa Bridget Fogle, nad czym bardzo ubolewam, bo pani Fogle ma niezwykle piękny głos i jej barwa jest nie do podrobienia. Znów pobrzmiewa nam Il Trovatore Verdiego, zręcznie połączone z typowo rhapsodiową łupanką, w której znajdą się też elementy charakterystyczne dla pseudometalu z kobietą na wokalu. Bardzo dobry utwór. Taka synteza wszystkiego co lubię. W drugiej połowie utworu pobrzmiewają motywy z preludium albumu.
Shining Star jest miłą balladą, którą często nucę sobie pod nosem. Nie jest to może ballada genialna jak Magic of the Wizard's dream, ale słucha się dobrze. I głos Lione. Boziu, jak ja kocham głos tego człowieka.
Realms of Light - znów słyszymy stare dobre Rhapsody z okresu pierwszej sagi. Gitary dobrze współgrają ze smyczkami, a Lione wariuje z głosem. Dla amatorów growlingu Fabia.
Rage of Darkness - fantastyczne, fantastyczne! Będę się powtarzać: ale brzmi jak stare Rhapsody. Jest energiczne, w duchu fantasy i z dużą ilością porządnego kiczu wiejącego latami 80-tymi.
The Kiss of Life - 16 minutowy kolos, który zaczyna się jak Magic of the Wizard's Dream. W tym utworze wymieszane zostały elementy barokowe, wagnerowskie, hiszpańskie gitary, Verdi i Deep Purple. I brzmi to naprawdę świetnie. Nr 1 na płycie. Swoją drogą nie byłabym sobą, gdybym nie dołożyła Nightwishowi: powinno się fińskim grajkom puszczać ten song w kółko żeby zajarzyli jak się robi piosenki trwające powyżej 10 minut.
      Jeśli jeszcze nie słuchaliście/łyście nowej płyty Rhapsody of Fire to powinniście. Nieważne, czy lubicie taką muzykę czy nie, ale zabawa z tym zespołem polega na tym, żeby wychwycić jak najwięcej nurtów i inspiracji, które tylko dobry muzyk umie połączyć w dobrą całość.
Z Rhapsody jest jak z masala movies. Pozornie niepasujące do siebie elementy można połączyć tak, by oczarowywały odbiorcę. Na Into the Legend ponownie się to udało.
     Niemniej jednak dla mnie nadal niedoścignionym utworem tego zespołu pozostaje Sacred Power of Raging Winds z Symphony of the Enchanted Lands II. Druga połowa tej piosenki otwarta jest niemalże wagnerowskim dialogiem i charakterystycznym dla późnego niemieckiego romantyzmu "groźnym dudnieniem", by zaraz przejść w barokowe szaleństwo, w którym spotykają się Vivaldi, Bach i Haendel, a w tle pobrzmiewa Deep Purple. Ale taki kawałek można stworzyć raz na 1000 lat.

Tymczasem wyczekuję sobotniego koncertu drugiej połowy Rhapsody pod dowództwem Luki Turillego. ;)

2 comments:

  1. Muszę koniecznie do nich wrócić :)
    A słyszałaś już nową płytę projektu Avantasia? <3

    ReplyDelete
    Replies
    1. warto warto
      ha właśnie słucham!
      Całkiem przyjemnie mi czas przy Ghostlightsach płynie, ale czasami za dużo lat 80-tych i okrutnie nie cierpię głosu Sharon :<<<< za to Kiske jak zwykle na propsie.

      Delete