25.1.15

Przemyślenia o gimnazjalnych fascynacjach muzycznych cz. II


Dzisiaj dużo będzie o tej pani

 W ostatniej odsłonie muzycznej rewizji poznęcaliśmy się nad Nightwishem. Miło było, ale teraz przechodzimy do kolejnego z dwójki słynnych zespołów pseudometalowych z kobietą na wokalu. Within Temptation. Przyznam, że nigdy nie oczarowali mnie tak jak Oceanborn i Wishmaster Nightwisha, ale dwie pierwsze płyty (plus EPka „The Dance”) są całkiem przyjemne i spodobały mi się bardziej wraz z upływem lat. Późniejsze dokonania zespołu są jednak dla mnie nieznośne. Nie będę tu jednak pisać o tym, że Within Temptation się sprzedało, że poszli w komerchę. Bo ja komerchę lubię o ile ta komercha jest szczera i otwarta. Jak Scooter chociażby. Zdecydowanie muzyka tego zespołu nie aspiruje do bycia niczym ponad to, czym jest i nie stara się ściemniać słuchacza, że jest inaczej. Jest miło, rozrywkowo i nic ponad to. I to działa od wielu lat, chociaż Scooter ulega kolejnym przeobrażeniom. Within Temptation zaś cały czas stara się udowodnić, że jest czymś więcej niż muzyką tak zwanego głównego nurtu. I chyba tu jest jeden z jej większych problemów. Mimo, że starają się chłopcy i dziewczyna jakoś eksperymentować, to większość ich starań jest staraniami bezpiecznymi i w granicach zdrowego rozsądku, przez co towarzyszy nam jednostajny rytm znany z piosenek Lady Gagi, głos Sharon, która próbuje być Laną del Rey i wcale się z tym nie kryje. Mimo to te starania o ugrzecznienie, uładzenie i zyskanie jak najszerszej widowni odbywają się ze szkodą dla muzyki, która na Enter czy nawet Mother Earth nie była wcale taka najgorsze i radio friendly. Dodatkowo image nie pasujący do muzyki, liczne tancerki na koncertach, dyskotekowe światła; jakoś to wszystko ze sobą wyjątkowo nie współgra i właściwie nie wiadomo na kogo Within Temptation jest sprofilowane. Do mnie nie trafia ani jako muzyka alternatywna, ani muzyka popularna. Największym szaleństwem i jednocześnie, według mnie, czymś, co rzeczywiście wyszło im fajnie, to zaproszenie do współpracy Xzibita. Wyszedł przyjemny kawałek, też nie aspirujący do bycia żadną awangardą, ale dobrze się go słucha. I to nie przez Sharon, ale przez Xzibita, który spokojnie mógłby zająć jej miejsce w pozostałych songach i miałyby one więcej mroku i duszy. Sharon bowiem, moim skromnym zdaniem, marnuje swój potencjał. Kobieta ta nie ma złego głosu, natomiast nie za bardzo umie korzystać z jego dobrodziejstw. Przy tak delikatnej barwie śpiewanie klatą brzmi komicznie i źle. O ile nagrania studyjne aż tak mocno tego nie obnażają, to live’y zespołu są koszmarne. Rozumiem, że wokalistka dużo się rusza, skacze i tak dalej, ale jednak należałoby czasem usiedzieć na miejscu, jeśli w ruchu nie jest się w stanie trafić w dźwięk. Gorzej, że Sharon prócz fałszowania w biegu, fałszuje też w bezruchu. Wydaje mi się, że jest to kwestia niewyćwiczenia głosu, bądź zaniedbania go. Przy czym obstawiam za tym drugim, bo z roku na rok słychać, że jest coraz gorzej w tej materii i gdzieś anielskie wycia zapodziały się przy próbowaniu naśladowania Lany. Sharon nie idź tą drogą. Na podobną przypadłość związaną z nieumiejętnością zaśpiewania na żywo, cierpi wokalistka Epicy, Simone Simons. Rudowłosa piękność, oprócz ogromnej urody dysponuje wspaniałym głosem. Ale najprawdopodobniej w ogóle go nie ćwiczy, przez co koncerty Epicy są próbą wytrzymania kolejnych potknięć Simone. Wokalistka nie jest tak rozbiegana jak Sharon, a i tak nie jest w stanie uderzyć w niektóre dźwięki i zaśpiewać poprawnie. Czasem ma lepsze dni i rzeczywiście udaje się jej zrobić to dobrze, w większości jednak słychać, że przydałby jej się porządny trening. A muzyka Epicy jest interesująca, ciekawa kompozycyjnie w wielu wypadkach (w chórkach na Phantom Agony udzielała się także pani Fogle, tak z ciekawostek i ciary przechodzą mnie na samą myśl gdyby ona śpiewała zamiast Simone główne partie wokalne) i w tekstach dotykająca wielu poważnych społecznych kwestii (trzeba oddać honor, mimo, że wielokrotnie z opiniami Jansena się nie zgadzam).
Jest jednak jeden zespół, który jest dla mnie wielkim ewenementem. Xandria. Z dawnych, gimnazjalnych lat Xandria stanowiła największą możliwą żenadę. Był to zespół tak zły, że niewyrobione, nastoletnie ucho i tak wiedziało, że wszystko tam leży: kompozycje, wokal, tandetne klawisze. Pachniało to, tą złą częścią Niemiec, która tworzy muzykę w stylu mroczne Modern Talking. Śmiał się człowiek okrutnie z pretensjonalnego „Ravenheart”, z mega tandetnego „Now and Forever”, z pseudorientalnych wątków na Indii. I jakoś o tym bandzie się zapomniało na długie lata. Aż do wyjścia Neverworld’s End. Przez przypadek przeglądałam sobie nowości muzyczne na youtube w tym gatunku i natrafiłam na przedostatni krążek Xandrii. Zaciekawiona, czy nadal prezentują sobą taką absolutną masakrę jak to było dawniej zapuściłam. I nie poznałam zespołu. Brzmiało to jak nowy, lepszy Oceanborn Nightwisha z nowym, ciekawym, klasycyzującym wokalem (Manuela Kraller), licznymi marynistycznymi wątkami i świeżymi kompozycjami (chyba najciekawszym utworem tego krążka jest Cursed). Zakochałam się i wypełniło to moją niszę zatytułowaną „pseudometal dobry do pisania, szkicowania i jeżdżenia tramwajem”. Katowałam Neverworld’s End długie miesiące i czekałam na kontynuację. I jakoś rok temu okazało się, że Xandria pozbyła się Manueli Kraller, dotychczasowej wokalistki. Blady strach mnie zdjął, że zespół powróci do korzeni i stworzy kolejnego potwora. Do bandu przyjęto Dianne van Giersbergen, holenderską sopranistkę, udzielającą się w progresywnym Ex-Libris. Pierwsze, na co trafiłam to jej wykonanie arii „Leise, Leise fromme Weise” z Wolnego Strzelca Webera (moja ukochana opera ever) https://www.youtube.com/watch?v=oCp7tAsD_e4 . Pierwsze, co mnie oczarowało u tej pani, to, to, że wygląda jak moja dziewczyna i dobrze śpiewa. Nie było to może tak wspaniałe wykonanie jak to: https://www.youtube.com/watch?v=bjd8Unl-nbU ale pani Stemme za bardzo nie ma sobie równych. Niemniej van Giersbergen zrobiła bardzo pozytywne wrażenie i wyczekiwałam Sacrificium Xandrii z niecierpliwością. Pierwszy singiel „Dreamkeeper” mnie zawiódł. Zdenerwowałam się marnowaniem potencjału, jaki leży w Dianne i zaczęłam mieć mieszane uczucia. Wyszła płyta. Zdenerwowana odpaliłam i spodziewałam się najgorszego. Pierwszy, tytułowy utwór, rozwiał moje strachy. Dianne pięknie sobie radziła, samo Sacrificium jest piosenką bardzo dobrą. Ma pewne pasaże przypominające mi twórczość Rachmaninova, choć to porównanie wyjątkowo nad wyrost, bo główną inspiracją dla twórców była zapewne współczesna muzyka filmowa. Xandria bije jednak Nightwisha w paru kwestiach. Pierwsze to doskonały balans między orkiestrą a gitarami (doskonały bas), które nie są tu zagłuszone i zalane nieudolnymi orkiestracjami. Drugi: głos Dianne, nie mniej ni więcej, czysta doskonałość i płynność w przechodzeniu dźwięków. Trzecie: brak nudy, który doskwiera wielu długim kawałkom Nightwisha. Spokojne momenty nie są rozwleczone i powtarzalne. Czwarte: solówki, o których istnieniu Holopainen zapomniał trzy albumy temu. Piąte: końcówka utworu. To, co też zawala Holopainen. Daje na końcu monotonny wiersz, albo śpiewanie. W Xandrii Dianne, łagodne klawisze i łkające skrzypce uzupełniają się tak świetnie, że porusza mnie to tak mocno jak muzyka do Aleksandra Newskiego. Sacrificium jest dobrą płytą, tytułowy utwór jednak nie jest najlepszy ze wszystkich. Mnie najbardziej oczarował „The Undiscovered Land” (https://www.youtube.com/watch?v=reHZggkFIPE ). Jest niby bardzo sztampowy jak na pseudometalową balladę, ale jest w nim coś, coś, czego za bardzo nie umiem opisać, co powoduje u mnie natychmiastowy napływ łez do oczu. A partie skrzypiec mnie niszczą i rozwalcowują emocjonalnie. Szantowe elementy i przydrapieżnienie Dianne zmieniają nam na krótką chwilę klimat, ale na powrót wchodzimy w delikatniejsze, łzawe nuty. Najlepszy powrót do dzieciństwa jaki można sobie wyobrazić. Utwór ten ma bardzo interesującą strukturę, która nie pozwala uchu znudzić się tym, co słyszy. Jednocześnie spokojnie nadaje się na song stadionowy i machanie zapalniczkami. Zdecydowanie jest to jedna z moich ulubionych piosenek w ogóle. Polecam wam zatem zapoznać się z tym albumem, choćby dla tych dwóch utworów, jednak znajdą się i inne bardzo dobre, choć już nie tak bardzo wybitne. Jest to jednak bardzo dobry krążek, który korzysta z dobrodziejstw gatunku, nie eksperymentuje na siłę, co można zarzucać jako wtórność, ale całkiem udane kompozycje i dobre zbalansowanie dźwięków nadają mu świeżości, której w ostatnich płytach gigantów pseudometalu brakuje.

2 comments:

  1. Xandrii (tak to odmienić?) w ogóle nie znałam i cieszę się, że poznałam lepszą ich wersję dzięki Tobie :D Ten kawałek, który Ci się tak podoba wpada w ucho, ładnie się rozwija i jest właśnie bardzo "filmowy", ale w dobrym tego słowa znaczeniu ;) Swoją drogą, to nie było w jakimś filmie? Epicka muzyka moim zdaniem ma powodować, że wyświetlają się w głowie jakieś wielkie opowieści, jakieś malownicze sceny - jeśli tego brakuje od razu mnie odtrąca. Przestrzeń ma być, a nie tylko ściany dźwięków :D

    ReplyDelete
    Replies
    1. Chyba tak :D Te zespoly sie wszystkie ciezko odmienia. W filmie nie bylo, ale mi przypomina soundtrack do Conana też w pewnym stopniu (tego z Arnoldem XD)
      I ciesze sie ze rozpropagowalam, bo dobre.

      Delete