|
Dzisiaj dużo będzie o tej pani |
W ostatniej odsłonie muzycznej rewizji poznęcaliśmy się nad
Nightwishem. Miło było, ale teraz przechodzimy do kolejnego z dwójki słynnych
zespołów pseudometalowych z kobietą na wokalu. Within Temptation. Przyznam, że
nigdy nie oczarowali mnie tak jak Oceanborn i Wishmaster Nightwisha, ale dwie
pierwsze płyty (plus EPka „The Dance”) są całkiem przyjemne i spodobały mi się
bardziej wraz z upływem lat. Późniejsze dokonania zespołu są jednak dla mnie
nieznośne. Nie będę tu jednak pisać o tym, że Within Temptation się sprzedało,
że poszli w komerchę. Bo ja komerchę lubię o ile ta komercha jest szczera i
otwarta. Jak Scooter chociażby. Zdecydowanie muzyka tego zespołu nie aspiruje
do bycia niczym ponad to, czym jest i nie stara się ściemniać słuchacza, że
jest inaczej. Jest miło, rozrywkowo i nic ponad to. I to działa od wielu lat,
chociaż Scooter ulega kolejnym przeobrażeniom. Within Temptation zaś cały czas
stara się udowodnić, że jest czymś więcej niż muzyką tak zwanego głównego
nurtu. I chyba tu jest jeden z jej większych problemów. Mimo, że starają się
chłopcy i dziewczyna jakoś eksperymentować, to większość ich starań jest
staraniami bezpiecznymi i w granicach zdrowego rozsądku, przez co towarzyszy
nam jednostajny rytm znany z piosenek Lady Gagi, głos Sharon, która próbuje być
Laną del Rey i wcale się z tym nie kryje. Mimo to te starania o ugrzecznienie,
uładzenie i zyskanie jak najszerszej widowni odbywają się ze szkodą dla muzyki,
która na Enter czy nawet Mother Earth nie była wcale taka najgorsze i radio
friendly. Dodatkowo image nie pasujący do muzyki, liczne tancerki na koncertach,
dyskotekowe światła; jakoś to wszystko ze sobą wyjątkowo nie współgra i
właściwie nie wiadomo na kogo Within Temptation jest sprofilowane. Do mnie nie
trafia ani jako muzyka alternatywna, ani muzyka popularna. Największym
szaleństwem i jednocześnie, według mnie, czymś, co rzeczywiście wyszło im
fajnie, to zaproszenie do współpracy Xzibita. Wyszedł przyjemny kawałek, też
nie aspirujący do bycia żadną awangardą, ale dobrze się go słucha. I to nie
przez Sharon, ale przez Xzibita, który spokojnie mógłby zająć jej miejsce w
pozostałych songach i miałyby one więcej mroku i duszy. Sharon bowiem, moim
skromnym zdaniem, marnuje swój potencjał. Kobieta ta nie ma złego głosu,
natomiast nie za bardzo umie korzystać z jego dobrodziejstw. Przy tak
delikatnej barwie śpiewanie klatą brzmi komicznie i źle. O ile nagrania
studyjne aż tak mocno tego nie obnażają, to live’y zespołu są koszmarne. Rozumiem,
że wokalistka dużo się rusza, skacze i tak dalej, ale jednak należałoby czasem
usiedzieć na miejscu, jeśli w ruchu nie jest się w stanie trafić w dźwięk.
Gorzej, że Sharon prócz fałszowania w biegu, fałszuje też w bezruchu. Wydaje mi
się, że jest to kwestia niewyćwiczenia głosu, bądź zaniedbania go. Przy czym
obstawiam za tym drugim, bo z roku na rok słychać, że jest coraz gorzej w tej
materii i gdzieś anielskie wycia zapodziały się przy próbowaniu naśladowania
Lany. Sharon nie idź tą drogą. Na podobną przypadłość związaną z
nieumiejętnością zaśpiewania na żywo, cierpi wokalistka Epicy, Simone Simons.
Rudowłosa piękność, oprócz ogromnej urody dysponuje wspaniałym głosem. Ale
najprawdopodobniej w ogóle go nie ćwiczy, przez co koncerty Epicy są próbą
wytrzymania kolejnych potknięć Simone. Wokalistka nie jest tak rozbiegana jak
Sharon, a i tak nie jest w stanie uderzyć w niektóre dźwięki i zaśpiewać
poprawnie. Czasem ma lepsze dni i rzeczywiście udaje się jej zrobić to dobrze,
w większości jednak słychać, że przydałby jej się porządny trening. A muzyka
Epicy jest interesująca, ciekawa kompozycyjnie w wielu wypadkach (w chórkach na
Phantom Agony udzielała się także pani Fogle, tak z ciekawostek i ciary
przechodzą mnie na samą myśl gdyby ona śpiewała zamiast Simone główne partie
wokalne) i w tekstach dotykająca wielu poważnych społecznych kwestii (trzeba
oddać honor, mimo, że wielokrotnie z opiniami Jansena się nie zgadzam).
Jest jednak jeden zespół, który jest dla mnie wielkim
ewenementem. Xandria. Z dawnych, gimnazjalnych lat Xandria stanowiła największą
możliwą żenadę. Był to zespół tak zły, że niewyrobione, nastoletnie ucho i tak
wiedziało, że wszystko tam leży: kompozycje, wokal, tandetne klawisze.
Pachniało to, tą złą częścią Niemiec, która tworzy muzykę w stylu mroczne
Modern Talking. Śmiał się człowiek okrutnie z pretensjonalnego „Ravenheart”, z
mega tandetnego „Now and Forever”, z pseudorientalnych wątków na Indii. I jakoś
o tym bandzie się zapomniało na długie lata. Aż do wyjścia Neverworld’s End.
Przez przypadek przeglądałam sobie nowości muzyczne na youtube w tym gatunku i
natrafiłam na przedostatni krążek Xandrii. Zaciekawiona, czy nadal prezentują
sobą taką absolutną masakrę jak to było dawniej zapuściłam. I nie poznałam
zespołu. Brzmiało to jak nowy, lepszy Oceanborn Nightwisha z nowym, ciekawym,
klasycyzującym wokalem (Manuela Kraller), licznymi marynistycznymi wątkami i
świeżymi kompozycjami (chyba najciekawszym utworem tego krążka jest Cursed).
Zakochałam się i wypełniło to moją niszę zatytułowaną „pseudometal dobry do
pisania, szkicowania i jeżdżenia tramwajem”. Katowałam Neverworld’s End długie
miesiące i czekałam na kontynuację. I jakoś rok temu okazało się, że Xandria
pozbyła się Manueli Kraller, dotychczasowej wokalistki. Blady strach mnie
zdjął, że zespół powróci do korzeni i stworzy kolejnego potwora. Do bandu
przyjęto Dianne van Giersbergen, holenderską sopranistkę, udzielającą się w
progresywnym Ex-Libris. Pierwsze, na co trafiłam to jej wykonanie arii „Leise,
Leise fromme Weise” z Wolnego Strzelca Webera (moja ukochana opera ever)
https://www.youtube.com/watch?v=oCp7tAsD_e4
. Pierwsze, co mnie oczarowało u tej pani, to, to, że wygląda jak moja
dziewczyna i dobrze śpiewa. Nie było to może tak wspaniałe wykonanie jak to:
https://www.youtube.com/watch?v=bjd8Unl-nbU
ale pani Stemme za bardzo nie ma sobie równych. Niemniej van Giersbergen
zrobiła bardzo pozytywne wrażenie i wyczekiwałam Sacrificium Xandrii z
niecierpliwością. Pierwszy singiel „Dreamkeeper” mnie zawiódł. Zdenerwowałam
się marnowaniem potencjału, jaki leży w Dianne i zaczęłam mieć mieszane
uczucia. Wyszła płyta. Zdenerwowana odpaliłam i spodziewałam się najgorszego.
Pierwszy, tytułowy utwór, rozwiał moje strachy. Dianne pięknie sobie radziła,
samo Sacrificium jest piosenką bardzo dobrą. Ma pewne pasaże przypominające mi
twórczość Rachmaninova, choć to porównanie wyjątkowo nad wyrost, bo główną
inspiracją dla twórców była zapewne współczesna muzyka filmowa. Xandria bije
jednak Nightwisha w paru kwestiach. Pierwsze to doskonały balans między
orkiestrą a gitarami (doskonały bas), które nie są tu zagłuszone i zalane
nieudolnymi orkiestracjami. Drugi: głos Dianne, nie mniej ni więcej, czysta
doskonałość i płynność w przechodzeniu dźwięków. Trzecie: brak nudy, który
doskwiera wielu długim kawałkom Nightwisha. Spokojne momenty nie są rozwleczone
i powtarzalne. Czwarte: solówki, o których istnieniu Holopainen zapomniał trzy
albumy temu. Piąte: końcówka utworu. To, co też zawala Holopainen. Daje na
końcu monotonny wiersz, albo śpiewanie. W Xandrii Dianne, łagodne klawisze i
łkające skrzypce uzupełniają się tak świetnie, że porusza mnie to tak mocno jak
muzyka do Aleksandra Newskiego. Sacrificium jest dobrą płytą, tytułowy utwór
jednak nie jest najlepszy ze wszystkich. Mnie najbardziej oczarował „The
Undiscovered Land” (
https://www.youtube.com/watch?v=reHZggkFIPE
). Jest niby bardzo sztampowy jak na pseudometalową balladę, ale jest w nim
coś, coś, czego za bardzo nie umiem opisać, co powoduje u mnie natychmiastowy
napływ łez do oczu. A partie skrzypiec mnie niszczą i rozwalcowują
emocjonalnie. Szantowe elementy i przydrapieżnienie Dianne zmieniają nam na
krótką chwilę klimat, ale na powrót wchodzimy w delikatniejsze, łzawe nuty.
Najlepszy powrót do dzieciństwa jaki można sobie wyobrazić. Utwór ten ma bardzo
interesującą strukturę, która nie pozwala uchu znudzić się tym, co słyszy. Jednocześnie
spokojnie nadaje się na song stadionowy i machanie zapalniczkami. Zdecydowanie
jest to jedna z moich ulubionych piosenek w ogóle. Polecam wam zatem zapoznać
się z tym albumem, choćby dla tych dwóch utworów, jednak znajdą się i inne
bardzo dobre, choć już nie tak bardzo wybitne. Jest to jednak bardzo dobry
krążek, który korzysta z dobrodziejstw gatunku, nie eksperymentuje na siłę, co
można zarzucać jako wtórność, ale całkiem udane kompozycje i dobre zbalansowanie
dźwięków nadają mu świeżości, której w ostatnich płytach gigantów pseudometalu
brakuje.