Mam coś szczęście do sukien ślubnych. Tym razem trafiły mi się lata trzydzieste. Jak szyte na mnie Może z trochę przykrótkimi rękawami, ale taka była moda. Ilekroć gdzieś w nich wychodzę czuję się bosko... I za wszelką cenę staram się ukryć fakt, że jest ona ślubna. Do małżeństwa mi bardzo daleko. Pięknie owo dzieło prezentuje się z zielonymi, czy czerwonymi dodatkami.
Kiedy do mnie trafiła nie była w najlepszym stanie. Dość szarawa, z pordzewiałymi guzikami, które zastąpiły niewielkie perełki. Nie ma teraz obaw co do tego, że metalowe guziki zafarbują na rdzawo materiał sukienki.
U dołu, na szwach miała duże dziury. Nić skruszyła się przez lata i kiecka wymagała ponownego przeszycia w wielu miejscach. Na szczęście materiał, z którego ją uszyto jest dość cienki i moja maszyna nie sprawiała mi żadnych kłopotów. 5 minut i suknia była jak nowa.
Sukienka uszyta jest z koronkowego, lekko prześwitującego (koniecznie trzeba nosić ją z haleczką pod spodem!) i nieco rozciągliwego materiału, który doskonale przylega do sylwetki.
Zauroczyła mnie całkowicie baskinka i małe kokardki, a także kaskadowe marszczenia, które są piękną ozdobą, ale nie pogrubiają sylwetki. Trzeba przyznać, że kiedyś umiano projektować.
Suknia w wielu miejscach była szyta ręcznie, jednak główne szwy szyto maszynowo. Niestety nie zachowała się jej metka, ale zapewne pochodzi ona z Niemiec, skąd zresztą przywiozłam ją do Polski. Niewykluczone, że z Halle, bowiem towar do second-handu spływa z okolicy. Lokalnie.
Chwilowo ta kiecka stała się moją ulubienicą i ubolewam nad tym, że pogoda nie dopisuje i nie mogę za często w niej chodzić, ale ilekroć mam ją na sobie, czuję, że właśnie taki styl najbardziej do mnie przemawia.
No comments:
Post a Comment