Płaszcz, który tu widzicie został wyprodukowany przez firmę Silkehuset. Zapewne nic Wam to nie mówi. Mi też nie mówiło. Jednak, coś sprawiło, że przyciągnął moje spojrzenie i głęboko wahałam się, czy wydać na niego 39 euro. Pomyślałam sobie, że w sumie jak za płaszcz z jedwabną podszewką z lat czterdziestych, to cena nie jest jakaś tragiczna. Gorzej, że w październiku, kiedy go kupowałam, było to lekkie nadwyrężenie dla mojego budżetu. Ale głupio mi było go zostawiać. Początkowo myślałam, że drobne włosie, którym został udekorowany na całej długości to czyjeś włosy. Jak się okazało tak miało po prostu być, żeby wyglądało luksusowo. Niestety owo futerko jest całkowicie naturalne. Wysłałam Kasiełę, żeby potargowała się trochę i udało się wyjść z płaszczem za 29 euro. Kasiełę doszukało się mikroskopijnej dziurki, która przekonała sprzedające do tego, żeby obniżyć cenę. Trochę cebulacko, ale lżej się wracało do domu z tą myślą. A jeszcze lżej zrobiło się, kiedy zaczęło się guglować. Piękna, haftowana żółtą nicią metka z napisem Silkehuset - Oslo zdradza skąd pochodzi płaszczyk. Jak się okazało firma ta ubierała przez dziesięciolecia norweską rodzinę królewską, a ich sukienki i płaszcze podziwiać można w norweskim Muzeum Narodowym. Jednym z najpiękniejszych tworów Silkehuset była suknia z 1956 roku nazwana Norweska Baśń, mająca promować norweskie linie lotnicze. Suknia była bajeczna, bogato i ręcznie haftowana w śnieżynki i lodowe sople. Zaprojektowała ją Maria Aaen. Innym, dużo wcześniejszym projektem, który wywołuje opad szczęki jest suknia królowej Maud z 1906 roku w kolorze złotym, również niezwykle bogato udekorowana. Na Etsy możecie kupić suknię Silkehuset z podobnego okresu za... uwaga... 18 000 złotych. Nieco taniej wychodzi spódnica z tafty z lat czterdziestych, jedynie 450 dolarów amerykańskich! (sic!). Przykłady sukni od Silkehuset możecie pooglądać z każdej strony na stronie norweskiego Muzeum Narodowego. Rzeczywiście są to rzeczy bardzo wysokiej klasy. Nie inaczej jest z moim płaszczem, chociaż z pozoru wygląda on jak większość płaszczy z lat czterdziestych, jednak siła tkwi w detalu. I choć ze współczesnego punktu widzenia pojedyncze, sterczące włoski raczej nie prezentują się atrakcyjnie (absolutnie każda osoba, próbuje wyrywać te włoski, bo myśli, że płaszcz napotkał na swojej drodze liniejącego psa), to kiedyś było zupełnie inaczej. Podobnie lekko fakturowana wełna, wyglądająca trochę jak skóra strusia dodaje całości luksusowego feelu. Płaszcz jest dość ciepły, jednak zapewne na warunki norweskie było to okrycie na wiosnę i jesień. Nie jest dodatkowo niczym ocieplany. Podszewka to czysty, bardzo miękki, czarny jedwab. Gdybym była świadoma tego, co wpadło mi w ręce to nie byłoby cebulackiego przeliczania ostatnich eurocentów i targowania się. Nie wypadałoby. Najwyraźniej jednak sprzedawczynie były równie nieuświadomione, co i my kupujące w trakcie zawierania tej nader korzystnej dla nas transakcji. Dlatego jak macie jakieś vintage wątpliwości, guglajcie nazwy firm, jakie pojawiają się na metkach (o ile ciuszek je posiada), bo możecie się bardzo pozytywnie zaskoczyć.
Początkowo Kasieł chciała przygarnąć płaszcz i sprzedać go na sklepie. W porę go przechwyciłam i przechodziłam w nim całą jesień i teraz, jak wiosna postanowiła uraczyć nas porankami z dwoma stopniami na plusie też dzielnie mi służy. Swoją drogą dzisiaj zestawiając go z kapelusikiem z lat czterdziestych, do którego jeszcze parę dni temu nie byłam przekonana, słyszałam mnóstwo komplementów.
Jeśli moja cebulacka historia była dla Was pouczająca to będę wdzięczna za kolejne cebule.
No comments:
Post a Comment