10.4.17

Targi Vintage w Dreźnie

     Jak dobrze wiecie Drezno nie jest moim ulubionym miejscem na świecie, niemniej kolejne wizyty uzmysławiają mi, że w sumie nie jest aż tak koszmarnie złe, jak dotychczas mi się mogło wydawać. Ostatnią wizytę w Królewskim Mieście wspominam naprawdę bardzo ciepło, mimo koszmarnej pogody, a to za sprawą targów vintage (czy też dokładniej: Vintage and Wedding Market), które przypadły na 2 kwietnia. Pojechałyśmy w ekipie, którą w skrócie można by nazwać, niezbyt poprawnie politycznie zresztą, jako: KKK- dwie Kasie plus jedna Karolina.
    Cała impreza mieściła się na terenie Dresden Messe, do którego google mapa poprowadziła nas całkowicie okrężną drogą, dzięki której mogłyśmy podziwiać pojedyncze secesyjne kamienice utkane pomiędzy bloczkami mającymi swoją świetność w dobie DDR-u (still better than Krzyki in Wrocław) i fantazyjnymi, marynistycznymi muralami. Po trzecim kilometrze wędrówki, kiedy okazało się, że idziemy jakimś polem, wśród rzadkiej zabudowy fabrycznej, zaczęłyśmy się zastanawiać, czy aby na pewno google nas nie okłamało, ale jakoś twardo kroczyłyśmy dalej, aż industrialne hale stawały się gęstsze i wówczas natrafiłyśmy na pierwszy, niewielki drogowskaz na Vintage Targi. Hurra, a więc kierunek dobry! Tak udało nam się trafić do dość uroczych budynków z początku XX wieku, obok których, w pokaźnej hali, mieściła się nasza upragniona świątynia konsumpcjonizmu. Co za ulga! Po uiszczeniu opłaty wstępnej (5 euro dorośli, 3,5 euro studenci, uczniowie i dzieci [ a ja dwa dni po wygaśnięciu legitymacji]) naszym oczom ukazało się to, co zarejestrowali na filmie Filmteam Chemnitz:

Jednak to nie stare auta, ani suknie ślubne porwały nasze serca, ale wszelakie retro łaszki, biżuteria i buciki. A było w czym wybierać. W Lady Yule do nabycia Collectify, Hell Bunny, Lindy Bopy i inne znane marki, nieco dalej całe stoisko z Emmy i The Seamstress of Bloomsbury, gdzieś tam sympatyczni Czesi z klipsami i broszkami, na widok których można było oszaleć (zakupiłam sobie taką jedną parkę klipsów z lat 60-tych, udającą art deco), trochę prawdziwego vintage, babeczki i currywursty, ale dwie Kasie jechały w jednym celu: ujrzeć dzieła Vecony ( i rzecz jasna coś sobie zakupić). Plan pierwotny zakładał głównie oglądanie, ewentualnie jakiś drobiazg, czy jedną sukienkę na pół, ale że na wieszaczkach informacje o Sonderangebotach i niektóre rzeczy przecenione nawet o połowę, to wyszłyśmy z: ja z sukienką Biarritz, o tą właśnie:


Tak, tak, jak nie przepadam za stylem flapperskim, tak niektóre elementy lat dwudziestych są dla mnie wielce piękne i jest tym właśnie ten nadmorski styl i stroje sportowe do tenisa czy pływania. A kurortowa Biarritz właśnie do tego nawiązuje. Jest wykonana z mięciutkiej bawełny, idealnej na ciepłe dni. Jest naprawdę świetnie uszyta i jej noszenie to sama przyjemność. 
    Kasia natomiast za moją namową sprawiła sobie piękna koszulę, w bladoróżowym kolorze, którą można miziać godzinami. Jest po prostu cudowna i strasznie żałuję, że była tylko jedna! Pozwoliłam sobie ją zresztą pożyczyć (na zdjęciu też moje faux- art deco klipsy):
    Kasia zakupiła sobie również spodnie-marlenki Suzie-Q. Niestety, mimo, że ciągle robię Kasiełę zdjęcia w jej Veconach, to ona notorycznie odmawia wrzucenia się do internetów. Mam nadzieję, że ktoś jej przemówi do rozsądku, bo wygląda w nich bosko. Zresztą, jak się okazało, Kasiełę i Vecona mają do siebie zbliżone wymiary, przez co Kasiełę mogła zakupić sobie prototypy tych pięknych ubranek, które pani Vecona szyła na siebie, przez co były o połowę tańsze (zresztą ja się też załapałam na prototyp Biarritz, bo akurat w tej sukience wymiary nie grają aż tak wielkiej roli - niestety spodnie są na mnie za duże [płacz, ból, cierpienie] i nie da rady ich pożyczyć). Same spodnie prezentują się tak o (tak, tak mają guziczki z veconowym logo):
źródło: Klik!

źródło: Klik!
   Miałyśmy też okazję chwilkę porozmawiać z Veconą i jej dwoma pomocnikami (strasznie się wstydziłam, bo to moja wielka idolka, od lat wielu -> konkretnie odkąd współpracowała z Emilie Autumn, stwarzając zresztą jej najpiękniejsze kostiumy [w sumie to można powiedzieć, że metamorfoza naszego stylu dość podobnie przebiegała]). Jest strasznie miła i kochana! Wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie, podobnie jak jej koledzy. Pochwaliła nawet sukienkę mojej roboty, której powiedzmy sobie szczerze: dość daleko do ideału, ale do tej pory strasznie mi miło, kiedy tylko wspomnę naszą krótką rozmowę. Cały koncept marki: staranność i profesjonalizm, a do tego przemili i bardzo świadomi twórcy - to do mnie bardzo przemawia i chcę to wspierać całym swoim serduszkiem. W dodatku po paru dniach Vecona zapostowała zdjęcia klienteli, w tym mnie, w stanie zakupowego szału i wpychania Kasiełę wszystkiego, co mi się nawinęło (w ogóle widzicie kiecuszkę w kolorze wina i zaraz za nią ten sam model w zieleni? Będzie mój![kiedyś]):
źródło: Klik!

    Nasze zakupy trafiły do dwóch płóciennych toreb z logiem firmy, z którymi obecnie dumnie obnosimy się po Wrocławiu (i Nysie). Dodatkowo dostałyśmy katalogi, do których strasznie się ślinię, jak kiedyś do podręcznika z Pokemonami (zamiary podobne: Zbierz je wszystkie!). 
  Zakupy wyniosły nas znacznie mniej niż zakładałyśmy, więc pozwoliłam sobie na buty z Lulu Hun, którymi jeszcze zapewne zdążę się pochwalić (czerwono-czarne T-bary, na dość niskim obcasie, czyli coś, co lubię najbardziej w kwestii obuwniczej). 
  Obładowane siatami postanowiłyśmy udać się jeszcze do Goerlitz, żeby zaprezentować Karolinie dobrodziejstwa Domu Ziemniaka (zapiekany Fritz polecamy, podobnie jak kiełbasiane talarki w panierce z puree i warzywkami- właściwie to polecamy wszystko), jak i urok starówki. Oczywiście w Dreźnie pogoda była pod psem i tylko gdy wyjechałyśmy z miasta wyszło piękne słońce, dzięki któremu spacer po Goerlitz (a nawet po Zgorzelcu - wow, wow, ile poodnawiano!), był prawdziwą przyjemnością. Mniej przyjemne były standardowe 2 godziny w zgorzeleckim McDonaldzie, które trzeba było odczekać. Zgorzelec nadal nie dorobił się porządnego dworca i mając w alternatywie siedzenie w małym baraku, lepiej siedzieć z najbardziej krzykliwą połową Zgorzelca w McDonaldzie (przynajmniej jest kawa). 

Ps. Po tym wpisie zapewne doczekam się przeróbki pasty o ojcu rybaku "Mój stary jest fanatykiem wędkarstwa...", na: "Moja stara jest fanatykiem Vecony..."

Ps 2: Mam marzenie, żeby takie targi były kiedyś w Polsce. 

2 comments:

  1. My mieliśmy przecież targi vintage i to we Wrocławiu!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Przepraszam zabrzmię jak paskudny malkontent, nie trzeba czytać, ale jak się chce to:


      Byłam, ale lata 80-te i styl mojego tatełę z tego okresu to nie jest szczyt moich marzeń. A ceny z kosmosu. Za fajne 80sy od jakiś znanych projektantów, na Ooh la la 1960-1990 można zapłacić od 10$ do 50$ więc kiepskiej jakości odzież produkowana w byłych koloniach i wyceniona na 300 zł to żaden deal. A ubrania sprzed dwóch-trzech lat z Zary czy Bershki chyba nie powinny być na targach vintage.
      O ile pierwsze targi w Pokoihofie były naprawdę udane i można się było obłowić, to z roku na rok we Wrocławiu jest coraz większa bieda - i jeszcze jak się słyszy, że o bo w Krakowie więcej dziewczyn nosi się na lata 50-te i wcześniej, to przepraszam, ale ma się poczucie, że jest się klientem drugiej kategorii (trochę jak z odnową zabytków w Polsce, pompuje się nieskończenie Kraków, a Dolny Śląsk leży odłogiem). W Dreźnie, mimo wymiętolenia po podróży, rozmazanego mejkapu i nie najładniejszego stroju, nie dano mi odczuć, że jestem Polak-Robak, na bank nie mam kasy na wszystkie itemki i pewnie przy nadarzającej się okazji coś zwinę.

      Delete