Bardzo lubię muzykę barokową. Odpowiada mi w niej
praktycznie wszystko, a dodatkowo wpływa ona pozytywnie na moje samopoczucie. Nawet
podczas słuchania rozrywki, zawsze cieszy mi się ryjek, jak wyłapię jakieś
barokowe elementy (stąd moja wielka miłość do Rhapsody). Mam też tendencję do
tego, by za wszelką cenę przenosić swoją fascynację dalej. Nie mam pojęcia
czemu wielu słuchaczy odgradza się murem od wszystkiego co nie jest muzyką
rozrywkową i uważa, że skoro słucha Hansa Zimmera i melodyjek z trailerów, to
wie co to muzyka poważna. Albo epicko, albo w ogóle. Pomyślałam, że mogłabym
zaproponować coś, co nie jest nieskładnym dudnieniem orkiestry, a dostarcza
dreszczyku emocji. Moją propozycją jest album Guerre et Paix Jordiego Savalla.
Savall zebrał na niego prawie 50 utworów z lat 1614-1714. Kompozycje
pochodzą z każdego zakątka Europy. Doskonale oddają atmosferę burzliwych czasów
wojny trzydziestoletniej, wojny o sukcesję hiszpańską i wojen z Imperium
Osmańskim (przepiękne wschodnie marsze!). Mikstura różnych kultur i dźwięków,
marszy i pieśni jest naprawdę doskonale dobrana. Styl Savalla jest bardzo
rozpoznawalny, znam ludzi śmiertelnie na niego uczulonych, którym wszędzie
pobrzmiewa rzekoma katalońskość, jednak moim zdaniem ta lekka ludowość dodaje
całości uroku. Jest to na pewno mniejsze zło (jeśli w ogóle kategoryzować styl
Savalla jako coś złego), niż nadmierne wygładzenie baroku, który często zostaje
sklasycyzowany do tego stopnia, że nie da się go słuchać (kto z nas nie słyszał
spaskudzonego przez Brytyjczyków Haendla, niech pierwszy rzuci kamieniem). U
Savalla całe szczęście barok brzmi jak barok.
Do gustu najbardziej przypadło mi wykonanie Zion spricht: Der Herr hat mich verlassen
autorstwa niezwykłego kompozytora Johanna Hermanna Scheina. Od razu po
wysłuchaniu całości albumu Savalla przesłuchałam twórczość Scheina. Coś
niebywałego. Rzecz jasna, podobnie jak wszyscy (naprawdę wszyscy) moi ulubieni
kompozytorzy, pochodził on z Saksonii. Również zachęcam do przesłuchania jego
twórczości. Zwróćcie proszę uwagę na Israelsbrünnlein.
Wróćmy do Savalla i Wojny i Pokoju. Warto zwrócić uwagę na
początkowe utwory, dynamiczne, orientalizujące, ciekawe. Piękny jest także hymn
Katalonii. Słabszymi punktami moim zdaniem są kompozycje francuskie. Nie jestem
wielką fanką, są trochę zbyt wypolerowane i fikuśne. Brakuje im pewnej
duszności, za którą cenię sobie barok. Wydaje mi się, że album też trafi do
niedzielnego słuchacza rozkochanego we współczesnej muzyce z blockbusterów. Utwory
w większości są dość krótkie i nie powinny męczyć niewyrobionego ucha. Wyjątek
może stanowić wieńczący album haendlowskie (i przepiękne) Jubilate Deo.
Nawet jeśli album Savalla nie przypadnie Wam do
gustu, to przynajmniej będziecie wiedzieli, jak ongiś brzmiała epicka muzyka. Swoją drogą, nie
denerwuje was ta kalka językowa z angielskiego? Bardzo łatwo dokleiła się do
naszego języka. Epickie stało się słowem wytrychem, które pomału wypiera wzniosłe, potężne, przygodowe i szereg
innych wyrazów. Trochę szkoda, ale no cóż, tak jak ewoluowała muzyka, z której
obecnie zostało jedynie bezładne dudnienie rodem z Incepcji, tak samo ubożeją nam języki.
No comments:
Post a Comment