18.10.15

O tym jak kino mnie zmęczyło i jak znów zaczęłam się nim cieszyć

 WPIS TEN PISANY JEST Z PERSPEKTYWY BOLLYWOODZKIEGO LAIKA. Znawców tematu prosi się o rady, sugestie i konstruktywną krytykę.

     Jestem na drugim roku studiów magisterskich. Studiuję filmoznawstwo. Przez czas moich studiów oglądanie czegokolwiek mi zbrzydło. Szczególnie francuskich smutnych produkcji z przedziału: lata 30 do współczesności. O ile czechosłowacka nowa fala jest cudowna, to francuska wywołuje u mnie torsje. Analogicznie z późniejszą i wcześniejszą twórczością made in France.
     Kiedy tylko nadchodziły wakacje to nie było mowy, żebym z własnej woli obejrzała jakąkolwiek produkcję pełnometrażową. Ostatnio wszystko stanęło na głowie. Kiedy przeglądałam sobie głupie filmiki na youtube wraz z moim przyjacielem natrafiłam na absolutnie kuriozalną scenę akcji z jakiejś bollywoodzkiej produkcji. Tak zafrapował nas ten fragment, że za punkt honoru postawiliśmy sobie obejrzenie całości. Film ten nazywał się Singham.


    Parę dni potem, już zaopatrzeni w filmidło, w trójkę, z Kasią, owo dzieło obejrzeliśmy. Znacie Sarnie Żniwo? Jeśli lubicie to za Singhama powinniście się wziąć. Pierwszym skojarzeniem jakie nasunęło nam się podczas seansu, było to, że indyjska produkcja nie różni się specjalnie niczym od złotego okresu działalności Zespołu Filmowego Skurcz. Może za wyjątkiem budżetu i piosenek. Mamy wąsatych facetów, mamy kuriozalne sceny walki i dużą dawkę komizmu. Druga połowa filmu przyniosła zmianę konwencji. Dla bollywoodzkich laików, którzy w życiu widzieli może z dwa w porywach do trzech filmów z Shahrukh Khanem, które skupiały się głównie na zawirowaniach miłosnych, Singham wydawał się niesamowity. Wątki romantyczne przeplatające się z akcją, komedią, a w tle jeszcze do tego snuły się motywy polityczne wywołały mętlik i poprowadziły do bardzo zaskakującego finału. Mętlik ten był niesamowicie satysfakcjonujący. Odnalazłam coś, czego brakowało mi zarówno w amerykańskich blockbusterach, jak i w smutnych filmach europejskich poruszających trudne tematy i produkowanych masowo na potrzeby festiwali. Odkryłam masala movies. Masala movies to produkcje łączące w sobie różne gatunki, tak jak masala to połączenie różnych smaków. Kolejnym odkryciem był fakt, że kino indyjskie to nie tylko Bollywood. Są też Molly-, Kolly- i inne woody. Na razie ich nie odróżniam za bardzo. Do tej pory wiedziałam jedynie, że w latach 70/80 istniało kino tamilskie i produkowało kuriozalne filmy akcji. Istnieje do tej pory.
    Natychmiastowo zobaczyliśmy drugą część Singhama, potem produkcję o mniejszym budżecie, ale bardzo ciekawej fabule czyli Aambala. Potem przyszła pora na Bol Bachchan (przezabawny, wspaniały, mój ulubiony, koniecznie obejrzyjcie), Himmatwala (genialna gra z konwencją, łamanie zasad fizyki, logiki, czwartej ściany i ogromna dawka autoironii, a do tego wszystkiego TYGRYS!), Action Jackson (trochę za bardzo zamerykanizowany, ale pierwsza połowa doskonała) i dwie części Dabangg. 
   Mogłabym tu wam napisać bardzo długie analizy każdego z tych filmów, ale mam jeszcze jeden rok przed sobą i wypadałoby przyłożyć się do esejów zaliczeniowych, więc zachowam poważniejsze wnioski dla moich wykładowców i tu opiszę ogólne przemyślenia.
  Nie ma filmu bez wyborów w tle. Zaledwie w Action Jackson, wątek polityczny został pominięty. W pozostałych pojawiają się źli politycy, a ci dobrzy giną w zamachach. Dodatkowo szaleje korupcja, której główni bohaterowie starają się przeciwdziałać, bądź biorą łapówki w szlachetnym celu (Dabangg). Wieś, niczym w volkistowskiej fantazji, jest ostoją normalności i dobra. Zagrożeniem dla wsi są politycy i mafiozi, z którymi walczy główny bohater. W przypadku, w którym mamy do czynienia z więcej niż jedną częścią filmu, w pierwszej bohater ratuje wieś i lokalną społeczność, a w drugiej wysłany zostaje do wielkiego miasta, siedziby wszelakiego zła. W wielkim mieście zagrożeniem są potężniejsi politycy i demoniczni guru. Dla bohatera bardzo ważna jest rodzina i ukochana. Ukochana, oprócz tego, że ładnie wygląda na ekranie, ma jakąkolwiek osobowość (wow!). Kobiety są diametralnie inne, od zimnych i wyniosłych, przez denerwujące, do zabawnych, ciepłych, ale zadziornych. Panie w bollywoodzkich filmach akcji najczęściej wyznaczają rytm, jakim toczyć się będzie wątek romantyczny. Nie są w tym bierne, a co więcej: mają autentyczny wkład w przebieg akcji. Jednocześnie ich rola nie ogranicza się do bycia damą w opałach. To fakt, że są traktowane protekcjonalnie i często wręcz nachalny jest wątek moralizatorski pt: musisz być obrońcą dla swojej kobiety. Kobiety są ważne. Kobiety są super, ale zaskakującym jest, że w wysokobudżetowych filmach hollywoodzkich nie spotka się tak wyrazistych postaci kobiecych, jakie spotka mona w indyjskich produkcjach. Inna sprawa: w obejrzanych przez nas filmach tylko szwarccharaktery palą papierosy. Zresztą, przed każdą z produkcji znajdują się ostrzeżenia, że palenie powoduje raka i zabija.
   Główni bohaterowie, kipiący testosteronem, powalający tabuny wrogów jednym uderzeniem, śpiewają i tańczą, często odziani w kolorowe koszule, na tle bajkowych neonów i dekoracji. W jednym filmie, w przeciągu pięciu minut. O ile przy pierwszym filmie jest to szokujące, przy każdym kolejnym przechodzi się z tym do porządku dziennego.
    Podobnie jak do tego, że w filmach jest mnóstwo symboli religijnych. I bogów wszystkich religii. W Himmatwala bohater zostaje uratowany w przeciągu paru minut przez Allaha i boginię Durgę. W innych filmach koegzystują ze sobą choćby Jezus z Ganeszą. Aspekty religijne i sceny uroczystości są zresztą niezwykle ciekawe i ukazane z należytym szacunkiem.
   Te filmy nie są naiwne, tak jak przedstawia się to umieszczając na youtube śmieszne fragmenty, jak choćby ten, przez który obejrzałam Singhama. Są niesamowicie autoironiczne i samoświadome. Puszczają do widza oko. W Bol Bachchan mamy serię cytatów i nawiązań do Golmaal, kultowej produkcji, główny bohater udaje, że został nazwany po jednym z bollywoodzkich bogów kina, który zresztą uświęca film swoją obecnością w piosence początkowej. Nie wspominając o tym, że poniekąd mamy tam utwór w utworze.
   W wielu filmach bohaterowie zdają sobie sprawę z obecności kamery i z tego, że ich zachowanie w ramach fabuły, objęte jest różnymi konwencjami, co często staje się podstawą do żartów. Ci sami aktorzy, grając różne postacie uciekają się do tych samych gestów i powiedzonek cytując samych siebie. W Europie i Stanach się na to woła postmodernizm i wielka sztuka, ale u nas najczęściej jest na smutno, albo na obrzydliwie. Może za wyjątkiem My little Pony.
   Jeśli nie zachęciłam was swoimi słowami, do tego by dać szansę masala movies, to mimo tego zachęcam was, by spróbować, choćby z ciekawości.

   Tymczasem, na koniec pochwalę się niezbyt wyraźnymi zdjęciami ze spaceru po Wrocławiu. Na sobie mam piękny płaszcz z Collectif i toczek z epoki.




4 comments:

  1. Uwielbiam te francuskie smęty, sorry :D Czeską nową falę też.

    Miałam kiedyś fazę na bolly, właśnie na te szalone produkcje z wąsatymi panami na zmianę walącymi z kałasza i śpiewającymi. Nie pamiętam tytułów, nawet fabuł :D W trakcie wielkiej mody, za moich czasów studenckich i licealnych było sporo takich małych przeglądów. To było jeszcze zanim ludzie tak łatwo ściągali sobie film i oglądali pozamykani w domach. Prawie jak w kinie, przeżycie wspólnotowe. Trochę jakby się było na takim placu zabaw nagle, świetna zabawa. I tak, masz rację, to jest samoświadome kino, nie tylko jarmarczna rozrywka. Swoją drogą, pod kątem socjologicznym to również jest ciekawe zjawisko. Od aktorów otaczanych jawnym kultem po traktowanie kina jak współczesną, postmodernistyczną właśnie mitologię.

    Płaszczyk <3

    ReplyDelete
    Replies
    1. Piękne czasy, właśnie narzekałyśmy z dziewczyną, że jaka szkoda, że zamknięto nam bolly kino i że nasza faza naszła jak moda przeminęła. No niestety. Mi zaś fabuły takich produkcji wbijają się tak silnie w głowę, że nie ogladajac sarniego zniwa przez wiele lat jestem w stanie powtorzyc wiele z dialogow, za to jak zapytasz mnie o Do utraty tchu, to mimo, ze widzialam niedawno to nawet nie pamietam o czym bylo. Podobna pamiec mam do glupich gier komputerowych typu duke nukem, wolf 3D, w ktore grala moja matka grala jak bylam dzieckiem. :D ciekawa jestem ile mi zostanie po tych ostatnich seansach, ale czuje, ze trafily do dlugoterminowej pamieci.

      A na studia ta wiedza mi sie przyda ;) mam tyle pomyslow jak te watki socjologiczne (mnie jeszcze kreca religioznawcze) poumieszczac w roznych esejach.

      Delete
  2. Historię moich odczuć względem indyjskich filmów (których obejrzałam zawrotną ilość - pięć, ludkowie, pięć! - na przestrzeni siedmiu lat ^^;) można streścić w następujący sposób: od szczerze życzliwej pobłażliwości względem takiej-a-nie-innej konwencji poprzez osłabienie tej przychylności po dojście do wniosku, że nie ma po co męczyć się oglądaniem filmów, których oglądanie mnie męczy, a poza tym widzę w nich coraz mniej pozytywów.
    Jakieś 10 lat temu obejrzałam "Czasem słońce, czasem deszcz" - przymknęłam oczy na rzeczy, które mnie raziły (typu sztuczność/teatralność aktorstwa, kiepskość dowcipów, naiwność rozwiązań fabularnych itp. itd.), bo oglądało mi się to całkiem dobrze i podobały mi się piosenki ("Say 'Shava Shava'" do tej pory mam na dysku i nie zamierzam usuwać).
    W 2008 obejrzałam ichnią wersję "Dumy i uprzedzenia" z Aishwaryą Rai - i w tym wypadku akurat byłam mało pobłażliwa, bo ten film mi się autentycznie podobał.
    W 2011 obejrzałam "Dona" oraz "Bunty'ego i Babli", i tu niestety było gorzej. Muzyka nadal mi się podobała, oglądało się jeszcze nienajgorzej, ale kiepskie żarty, naiwność akcji (nawet przy przyjęciu konwencji komediowej "Bunty'ego i Babli" lub tego, że główne założenie "Dona" było naiwne samo w sobie, tak samo jak w innych filmach takowe posiadające~) oraz takie-a-nie-inne aktorstwo (zwłaszcza Shah Rukh Khana jako tytulowego bohatera "Dona" - był wtedy niemiłosiernie irytujący; z drugiej strony ten sam aktor w tym samym filmie był dla mnie na swój sposób uroczy, gdy jako Vijay śpiewał piosenkę o lubianym przez siebie specjale kulinarnym) coraz mocniej zaczęły mnie denerwować.
    Apogeum osiągnęło to w 2012, gdy obejrzałam "Jestem przy tobie" (tam dobił mnie głównie humor) i oceniłam ten film zdecydowanie najwyżej z całej piątki... co nie znaczy, że wszystko mi się nie podobało. Nawet polubiłam głównego "złego", a poza tym twórcy filmu dość nietypowo pokazali środkową część drugoplanowego wątku miłosnego (uczennica liceum robi się na bóstwo, by obiekt jej westchnień odwzajemnił jej uczucie, a gdy ten to czyni i zaprasza ją na bal, ta go odtrąca, bo zależało mu tylko na jej wyglądzie, a nie osobowości).
    Dla mnie przeszkodą do niepokonania jest ewidentnie długość tych filmów: im dłużej trwa oglądanie takiego tworu, tym gorzej znoszę rzeczy, które nie przeszkadzają mi (przynajmniej tak bardzo) w krótszych formach - nie bez powodu z tych filmów najbardziej podobała mi się "Duma i uprzedzenie", która trwa niecałe dwie godziny~

    ReplyDelete
    Replies
    1. Rany, Czasem slonce, czasem deszcz to jest mega padaka, przez ktora omijalam bollywoody szerokim łukiem. :D wiec rozumiem w pelni twoja ocene. Generalnie filmy romantyczne made in India sobie odpuszczam, za to masale są super. i kontrowersyjna opinia: uwazam ze Shahrukh Khan jest mega przereklamowany.

      Delete