Od jakiś parunastu miesięcy przeżywam nawrót fascynacji pseudometalem (aka metal symfoniczny z kobietą na wokalu). Zdaję sobie doskonale sprawę z krytyki tego gatunku, z jego sztampowości, kiczu i stopniowej komercjalizacji. Niemniej jednak w nosie mam true słuchaczy najczarniejszych odgłosów z krypty, którzy jakimś cudem po włączeniu Sleeping Sun czy Nemo znają cały tekst na pamięć lepiej ode mnie.
Mimo mojego powrotu na łono pseudometalu nie mogłam przełknąć
goryczy, jaką była Sirenia. Żeby nie było wysoko cenię sobie pierwsze krążki
Tristanii i debiutancki album Sirenii. Drugi też nie jest taki zły. Natomiast wszystko,
co po nim zasługuje na miano najgorszej tragedii. Podobnie jak przypadku
Xandrii nie miałam nadziei, że Sirenia kiedykolwiek wyda cokolwiek dobrego. No
to się zaskoczyłam dość mocno.
Nowy album o mega patetycznym tytule The seventh life path i
koszmarnych tekstach, muzycznie mnie bardzo zadowala. Rozstanie z dotychczasową
wytwórnią wyszło zespołowi na dobre. Spodziewałam się sztampowej papki i
utworów o strukturze zwrotka refren zwrotka refren bridge refren refren trochę
głośniej. Jest trochę inaczej. Przede wszystkim dużo lepiej wykorzystano
wokale, zarówno damskie, męski growl i chór. Te dwa pierwsze ściszono,
przesterowano, okraszono elektronicznym sosem, co trochę przypomina mi Theatre
of Tragedy z okresu Aegis. A album ten również bardzo swego czasu lubiłam. Dość
dużo jest przyjemnej basowej gitarki, która trochę zalatuje klasycznym
gotykiem. Znalazły się też elementy kabaretowe, czy nawet klezmerskie. Chodzi
mi tu o utwór Earendel. Zapowiadał się on jako typowa rąbanka, ale już nieco
lacrimosowy refren zapowiadał coś innego. Zupełnie inną jakość. I nagle pojawia
się dark cabaretowy, nieco jarmarczny pasaż przeradzający się w klezmerską
melodię. Wywołało to u mnie opad szczęki. Podobne lacrimosowe, czy nawet
angiziowe elementy zastosowano w Tragedienne, które również wydawało się być
sztampową balladą. Nic z tych rzeczy. Robi to niesamowity efekt. Także w Sons
of the North nordycki evil chanting zestawiony zostaje z kabaretowymi
klawiszami. Po zespole, który od lat wypuszczał bezpieczną papkę dla mrocznych
nastolatek, takiego posunięcia bym się nie spodziewała. Na dobre by im wyszło
jakby przy następnym krążku zadecydowali się na więcej tego typu awangardy.
Wokalistka Ailyn również zrobiła dość duży postęp. Jej głos
przy poprzednich albumach był nieznośnie piskliwy i niewyćwiczony. Tutaj Ailyn operuje zarówno niższymi
dźwiękami, ale te wysokie nie ranią już tak uszu, udało się je okiełznać. Z tego, co widziałam na
filmikach w sieci, na żywo też idzie jej bardzo dobrze. Wyrobiła się i jak wcześniej myślałam, że Ailyn to jakiś dziwnie przesterowany mezzosopran marzący o byciu sopranem koloraturowym, to teraz jednoznacznie słychać, że Ailyn can into lyrical soprano.
Cieszę się też, że nie jest ona nadużywana. Dużo na albumie
jest momentów bez wokalu, gdzie można złapać oddech pomiędzy growlem a
delikatniutkim sopranem.
Nie jest to może jakieś wiekopomne arcydzieło muzyczne, ale
warto przesłuchać.
No comments:
Post a Comment