Ostatni weekend sierpnia spędziłam wraz z Kasiełą i
znajomymi w Halle na Laternenfest. I chociaż ze względu na suszę w okolicach
Soławy odwołano nam fajerwerki, to udało nam się dość dobrze odpocząć, a także
zdobyć parę perełek. Jedną z nich jest wełniana, rozkloszowana sukienka z lat
pięćdziesiątych, w kolorze turkusowym, wyszywana w różowe róże.
Ten cud, który chyba nie do końca dobrze ze mną
współpracuje, udało się nam odnaleźć w Lipsku, w jednym z tamtejszych second-handów.
Cena była doprawdy symboliczna, szczególnie, jeśli brać pod uwagę, że
ubranko jest naprawdę w bardzo dobrym stanie. Jedyną wadą jest poplamiona i
podziurawiona podszewka, jednak to jest siłą rzeczy zupełnie niewidoczne z
zewnątrz.
Sukienka jest uszyta z bardzo ciężkiej wełny, pod którą, do
osiągnięcia charakterystycznego dla epoki klosza, należy włożyć dwie, czy nawet
trzy halki. Zastanawiacie się pewnie, czy suknia gryzie? Zapewne tak, na szczęście
podszewka skutecznie odgradza ciało od bycia podrapanym. Nie we wszystkich
wełnianych sukienkach z dawnych lat taki myk zastosowano. Podszewki nie były
szczególnie popularne do lat pięćdziesiątych. Oczywiście, zdarzały się, ale ich
funkcję spełniały inne części garderoby, to jest: halki, ale też gorsety,
których nie zaprzestano wcale nosić w latach dwudziestych, czy różnego rodzaju
koszulki i podkoszulki.
Z tyłu zapinana jest na długi, metalowy suwak. Jej
pochodzenie trudno ustalić, oprócz tego, że jest to wyrób europejski –
informuje o tym mała, bawełniana metka z napisem 40 – wskazującym na rozmiar
ubranka. Nijak nie ma to przełożenia na dzisiejszą 40-tkę. Sukienka ma około 90
cm w biuście 66 cm w pasie! Dlatego jak ktoś pyta mnie czy Kasiełę o rozmiar
ubrań w Breslauerin, to jesteśmy dość niechętne, by szacować, czy jest to S, M,
L, albo 36-38-40-42 itd. Rozmiarówki są tak kompletnie od siebie różne, nie
wspominając o tym, że na przestrzeni lat ulegały one zmianie, tak, że jak ostatnio
porównałam swoją starą lolicią koszulę z Orsay, kupioną około 2007 roku, miała
rozmiar 38, mając 88 cm w biuście 66 cm w pasie, przy czym obecnie sukienka z
Orsay Kasieły, rozmiar 36 ma 90 cm w biuście, 73 cm w pasie. Ta sama firma, 11
lat różnicy. Taka dygresja odnośnie tego, by jednak ufać centymetrom i calom.
One od lat są niezmienne i zaoszczędzą Wam wielu rozczarowań podczas zakupów,
szczególnie takich internetowych.
Wracając jednak do tej ślicznej sukienki, to bardzo mnie
kusi by trochę ją na siebie zwęzić, ale materiał jest tak gruby, jak na zimowy
płaszcz i moja maszyna nie da sobie z tym rady. Sama sukienka jest po prostu
obłędna i na pewno ogrzeje w niejeden jesienny dzień. Co do tego, skąd może
pochodzić, to zdaje mi się, że mogą być to kraje skandynawskie. Obok tej
ślicznotki, wisiała ołówkowa, także wełniana sukienka ołówkowa mająca metkę.
Ołówkowa, chabrowa sukienka pochodzi za to z Danii.
Niewykluczone, że
rozkloszowana jest jej jakąś siostrą, na co dodatkowo może wskazywać
wykończenie obu ubranek. Trudno jednak orzec. Nie da się jednak ukryć, że
sukienki są spektakularne. Wełna, z której są zrobione, przetrwała długie
dziesięciolecia, podczas których wyraźnie były one używane. Są naprawdę
świetnej jakości, co trudno powiedzieć o poliestrowych płaszczykach i
akrylowych sweterkach, które, nie ukrywajmy, są raczej na jeden, góra dwa
sezony.
Niestety wełna ma swoje wady. Pranie w pralce jest
oczywiście wykluczone. Ten cud nie sprawdzi się raczej podczas letnich upałów.
Na całe szczęście przyszło ochłodzenie. Co poniekąd stanowi odpowiedź na pytanie:
Co kobiety kiedyś nosiły jesienią i zimą? No właśnie tego typu sukienki w
towarzystwie swetrów, czy bolerek.
Sukienka jest śliczna:))i ta chabrowa również bardzo mi się podoba:))Pozdrawiam serdecznie:))
ReplyDeleteDziękuję i także pozdrawiam!
Deletepiękna jest ta sukienka. <3
ReplyDeletePiękna jest ta sukienka - i w ogóle to fantastyczny pomysł z wełną - w końcu nie zawsze przecież panują upały ;)
ReplyDelete