17.8.17

Krótkie wczasy

15 sierpnia (podobnie jak 11 listopada) jest dla mnie coroczną okazją do tego, by uciec do jakiegoś niemieckiego archiwum, najlepiej niewielkiego. W tym roku padło na Miśnię, jako, że złożyło się na to szereg czynników: miało być tanio, bo pod koniec miesiąca jadę z Kasią do Halle i Berlina, a samo archiwum jest czynne jedynie we wtorek, w bardzo specyficznych godzinach.

     Był to mój dziewiczy rejs bez Kasi, zamiast niej towarzyszką niedoli była moja ostatnia zgierska przyjaciółka, więc miałam ogromny stres. Ale udało się z papierami uwinąć w pół godziny. To bardziej temat na Płową Bestię, ale okazało się, że pewien genealog w paru miejscach pomylił daty. Niby niewielkie odkrycie, ale jakieś tam zawsze.
    Po formalnościach został czas na zwiedzanie Miśni. OMG, jak tam jest przepięknie. Miasto usytuowane jest na wzniesieniu, a przez środek przepływa sobie Łaba. Starówka robi ogromne wrażenie: wygląda jak z bajki pełnej pierniczkowych chatek. Dodatkowo jest mnóstwo sklepów z antykami, antykwariatów i winiarni... Miśnia to wszakże miasto porośnięte winoroślami. Dziw człowieka bierze, że jeszcze około 150 lat temu przetaczały się przez nie straszliwe epidemie, które pozbawiły życia wielu jego mieszkańców (a wiem to stąd, że część familii o losach, której pisze, spotkał właśnie taki los). Nie da się w to uwierzyć przechadzając się uroczymi uliczkami skąpanymi w słońcu i pomiędzy idealnie odrestaurowanymi kamieniczkami.
 
    Ogromne wrażenie na mnie zrobiły rzecz jasna kościoły (co wszystkich zastanawia, jako, że jestem poganką. Ale już tłumaczę: wszędzie jestem w stanie doszukać się dawnych bogiń i boginicznej symboliki, dlatego każda wizyta w kościele jest dla mnie wielką przygodą), chociaż powiem szczerze, że mając w perspektywie powrót przez Drezno i Goerlitz zdecydowałam się zachować 4 euro i wizytę w Katedrze zostawiłam na kolejny raz. Ale jej zdecydowanie nie odpuszczę, bo w mniejszych świątyniach wyposażenie robiło na mnie ogromne wrażenie. Kościół św. Afry, nomen omen połączony historią z moim ukochanym podhalleńskim Peterbergiem, nader pogańskim miejscem swoją drogą, w szczególności.
W kościele św. Afry, piękny, gotycki ołtarz skrzynkowy
   Czy jest w Miśni vintage? No, bo w końcu to blog o vintage. O dziwo, mimo, że to miasto malutkie, vintage jest. I to bardzo autentyczny. W sklepach z antykami znaleźć można piękne kapelusze od XIX wieku aż do lat 40-tych, a wraz z nimi torby, rękawiczki koronkowe, ale także uwaga, uwaga... stroje. W jednym sklepiku można było nabyć piękne stroje ludowe z lat dwudziestych, koszule, gorsety i nieco nowszych rzeczy. Ceny jak na etsy - jeszcze tam wrócę. Po rękawiczki na pewno.
   Z przyziemnych rzeczy to w Miśni da się bardzo dobrze zjeść i napić w bardzo rozsądnych cenach. Tradycyjnie spróbowałam lokalnej kuchni i lokalnego piwa. Absolutnie bez zarzutu. Do tej pory mam smak w ustach.

   Jak wspominałam z Miśni, udałyśmy się potem do Drezna. Tam wstąpiłyśmy do Lady Yule gdzie nabyłam... SNOOD! Czyli siatkę do włosów wykonaną na szydełku, rzecz, która szaloną popularnością cieszyła się w latach czterdziestych. Pierwszy raz na głowie zainstalowała mi to Ava Elderwood, podczas sesji (mam nadzieję niedługo pochwalić się jej wynikami) i uznałam, że muszę to mieć. Jest wygodne i sprawia, że loczki wytrzymują najgorsze możliwe warunki (testowane, wczoraj miały spotkanie z deszczem, dzisiaj jazdę na rowerze przy wichurce). Kiedy włosy nie chcą z wami współpracować, to snood jest idealnym rozwiązaniem.
Snood jest miłością, uwielbiam go.

2 comments:

  1. Cieszę się szalenie, że tu jestem. Co za fantastyczna stylówka! Uwielbiam grochy, retro, pin up i takie upięcia. -są obłędne! Mało słyszałam o Miśni i w sumie chętnie zobaczyłabym to miejsce. Może w jakiś wolny weekend się wybiorę. Piękne zdjęcia! <3 pozdrawiam, Lexmaruda

    ReplyDelete
    Replies
    1. Ja tez sie ciesze z odwiedzin :D i bardzo dziekuje, a misnie bardzo polecam <3

      Delete