Okazało się, że zdjęć nie ma tak dużo jak się spodziewałyśmy (większość z nich to afrykański pomór świń), toteż relację wzbogacę fotkami z poprzednich wyjazdów. Zawsze coś.
|
Główny budynek Uniwersytetu |
Po wizycie na Heideallee zawitałyśmy z powrotem do centrum, gdzie odebrałyśmy książki zamówione pierwszego dnia i starałyśmy się też dostać parę archiwaliów, ale kazano nam z tym poczekać. Zjadłyśmy obiad w studenckim barze za "zawrotną" kwotę 2,90 euro. Zniżkę mamy dzięki kartom uniwersyteckim a pełna cena zestawu to 3,50. Co się na ten zestaw składało? Wielki porządny burger, z serii burgerów jakie ostatnio zrobiły się modne w Polsce, z sosem duńskim i talarkami ziemniaczanymi. Ledwo to przejadłyśmy. Nie pamiętam już czy tego samego dnia, ale najprawdopodobniej tak, zawitałyśmy do mieszczącego się po drugiej stronie Soławy, niedaleko Giebichenstein, instytutu. Instytut ten łączy japonistykę, polonistykę, historię sztuki i historię. Niezły miszmasz. W tej bibliotece poprosiłyśmy o magazyny z lat czterdziestych, ale pojawiłyśmy się odrobinę za późno. Przechowywane są one w specjalnym pomieszczeniu i można je wypożyczać do godziny 13. Na szczęście nie poszłyśmy całkiem na marne, bowiem udało nam się wyłapać wielki regał z historią Halle, gdzie również znalazłyśmy parę ciekawostek. Niemniej następnego dnia znów wróciłyśmy do biblioteki i bez żadnych problemów skopiowałyśmy materiały.
|
po drugiej stronie Soławy |
|
Giebichenstein z drugiej strony rzeki, zdjęcie z lutego |
| |
Mijając zamkowe mury |
|
|
| |
Wnętrze Biblioteki |
I tak wszystko szło dobrze, łącznie ze sferą wypoczynkową, bo spacerowałyśmy drugiego i trzeciego dnia podziwiając uroki Halle, niezwykle dużo, ale wracając do biblioteki medycznej (mieszczącej się w starym, działającym nadal szpitalu!!!!) okazało się, że nie możemy dostać paru magazynów, a właściwie całej serii, bo utknęły w archiwum w pudłach, a ktoś nieopatrznie je skatalogował. Nim przejdę do opisu boju z Niemcami o swobodny dostęp do źródeł historycznych napiszę słów parę o szpitalu i okolicach. Jest to pochodzący z końca XIX wieku ogromy kompleks składający się z parku i rozsianych po nim kolosalnych budynkach, w których mieszczą się wszelakie przychodnie i instytuty. Pomiędzy nimi upchnięta jest mała, nieczynna już kapliczka. Bardzo ciekawe zjawisko.
| |
Korytarz do biblioteki medycznej |
I tu się zaczyna. Od razu pobiegłyśmy do głównego budynku biblioteki zapytać się dlaczego? Uzyskałyśmy parę wymijających odpowiedzi i informację, że z naszym innym zamówieniem jest problem, bo gazety są uszkodzone i nie mogą nam ich nawet pokazać. Bieganie między jednym a drugim budynkiem zajęło nam parę godzin, a słyszałyśmy coraz to dziwniejsze wersje zdarzeń. W końcu, wieczorem postanowiłyśmy odpocząć chodząc w pobliżu Pauluskirche i zatrzymując się na dłuższą chwilę we Fliese. Pełen relaks, po ciężkim dniu.
|
Pauluskirche |
|
Biblioteka - główny budynek, zdjęcia z lutego |
Następny dzień praktycznie do 14 był wyjęty z naszego życiorysu. Po raz kolejny bieganie między jedną a drugą stroną August-Bebel-Strasse i wykłócanie się o to, że jakim problemem jest dać nam rękawiczki i szczypce do przeglądania archiwaliów (w końcu nie chciałyśmy średniowiecznych manuskryptów a propagandowe gazety z lat 30). A tu poczekać, tu załatwić to, a może za parę tygodni... W końcu jedna pracownica przyznała nam, że gdybyśmy zajmowały się innym okresem dziejowym to nie byłoby problemów, ale dla Niemców Trzecia Rzesza jest bolesna (powiedzenie czegoś takiego do Polaków jest dość ryzykowne bym powiedziała). I to przelało u mnie czarę goryczy.
W pozostałych placówkach byłyśmy obsłużone wzorowo, bez zarzutów i z pełnym zaufaniem. Za to wyskoczenie mi prosto w twarz z tym, że stara się zamieść gorzką historię pod dywan, mnie po prostu powaliło. Zrobiłyśmy tam dym, ale wstępu do archiwum, gdzie siedzi jakiś pan, który pilnuje tych gazetek, nie uzyskałyśmy. Usłyszałyśmy też, że wszyscy tylko się modlą żeby to wszystko poginęło, bo i tak są z tym same problemy. "Niestety", ale co gazetka "ginie" to ktoś kupuje nową i tak w koło Macieju. Stąd mieli nadzieję, że nikt o nie nie zapyta i tak w sumie trochę dla picu znalazły się one w katalogu, a w ogóle to kiedyś może zrobią z nich mikrofilmy, ale na razie nie mają na to pieniędzy- to były tłumaczenia jakie usłyszałyśmy po zrobieniu tam wielkiej dramy na wszystkich szczeblach. Na otarcie łez wysłano nas do Biblioteki Narodowej w Lipsku i zamówiono nam nasze archiwalia, za dostęp do których musiałyśmy zapłacić jeszcze 6 euro. Tam udało nam się zdobyć co chciałyśmy.
Poza tym dość poważnym zgrzytem przedostatni dzień był trochę dniem na połażenie, po starówce, po sklepach, odwiedziłyśmy nasz ukochany Dom Kartofla. Jest to restauracja z typowo niemiecką kuchnią, coś w stylu naszego Raz na Wozie, z tym, że Dom Kartofla nie jest sieciówką. Jedzenie jest tam przepyszne. Wielkie pieczone w folii aluminiowej ziemniaki, rozpływające się w ustach sznycle, sałatki z brukselki. Paleta cudów i wianków. Po spożyciu gigantycznego ziemniaka ruszyłyśmy pochodzić po mieście. Zdjęć nie mamy, stąd wrzucam tu parę archiwalnych z lutego.
PS. Odwiedziłyśmy jeszcze waflownię, to znaczy kawiarnie, w której podawano przeróżne wymyślne gofry, z owocami, sosami itp. Lokal nazywa się Bewaffel dich ;)
|
Mały Photobomb |
Na deser prezentuję swoje stylizacje. A właściwie kilka z nich:
I wyczekiwane zdjęcie plakatu: