8.6.17

Moda kobieca w okupowanej Polsce - Joanna Mruk


Źródło: strona wydawcy: https://www.km.com.pl/

    Zazwyczaj kompletnie nie mam czasu czytania dla przyjemności, ze względu na piszącą się książkę i siedzenie dzień w dzień w niemieckojęzycznych pozycjach, które są mi tłumaczone przez Kiki. Po prostu nie mam kiedy. Jednak raz na jakiś czas trafia się okazja (między przyjściem jednej, a drugiej paczki zza Odry), kiedy mogę pozwolić sobie na coś lżejszego. Swoistą guilty pleasure, czyli książkę o modzie.


      O ile pozycja Moda w okupowanej Francji była rzeczywistą przyjemnością i radością, bo bardzo wiele się z niej dowiedziałam i wcale nie były to informacje odmóżdżające, to o książce Joanny Mruk nie mogę tego samego powiedzieć. Miałam więcej guilt, a zdecydowanie mniej pleasure.
     O co mi znów chodzi? Ten, kto zna mnie z Płowej Bestii ten wie, że potrafię być okrutnie czepialska, ale i w wielu momentach mająca sporo zrozumienia (bo korekta jest, jaka jest i to nie tylko w Polsce, bo autor perfekcyjnie znający się na wąskiej dziedzinie może wesprzeć się ogólnym opracowaniem pisząc, o czymś co nie jest ściśle związane z tematem i popełnić jakiś błąd, bo tłumacz zawiedzie - wiele fakapów jestem w stanie zrozumieć, tym bardziej, że sama przez nie przechodzę, czy będę musiała przejść). Zacznijmy więc od samego początku. Książeczka jest malutka i dość tania, starczy wam, żeby przeczytać ją w jeden wieczór. Mam pewne zastrzeżenia co do tego, że wszystkie ilustracje w środku, mimo, że wydrukowane na papierze kredowym, są czarno-białe. Szczególnie komicznie wypada przy tym fotografia przedstawiająca rodzaje tkanin, które są jakimiś szarawymi ciapkami i nijak nie idzie dostrzec ich faktury, czy wzoru. Ale to wcale nie jest wielka tragedia. Tragedia zaczyna się w treści. Pada choćby sformułowanie, że pierwszą masową egzekucją w Polsce dokonaną przez nazistów był Wawer (nie wiem czy autorka była świadoma istnienia Einsatzgruppen, czy nie, ale jak nie to są dwie fajne książki, można poczytać: Einsatzgruppen w Polsce i Zabijajcie Wszystkich - dla człowieka, który nie chce wchodzić w szczegóły, powinno zupełnie wystarczyć, a nawet dla kogoś, kto już coś liznął, pozycje te mogą być bardzo użyteczne). Jak to skomentował kochany mój przyjaciel, historyk z Krakowa, to dlatego, że warszawiacy mają zaburzoną rzeczywistość i ograniczają ją do swojej aglomeracji. Wiecie co? Prawda to, bo cała książka powinna się nazywać Moda kobieca w okupowanej Warszawie - wśród inteligencji i żon oficerów. O Krakowie mamy parę informacji, ale można by zamknąć je w kilku zdaniach. O Łodzi nie ma praktycznie nic, a być powinno i to sporo. O Lwowie też. Z innymi miastami analogicznie. O sytuacji kobiet na wsi rzecz jasna nic nie ma, bo polska historia po prostu ignoruje fakt, że większość polskiego społeczeństwa w dobie dwudziestolecia to byli właśnie chłopi. Chłopi są niewidoczni. Nikt się nie będzie fatygował na tą okropną wieś, z której cudem się wyrwał i wypytywał starszego pokolenia jak to kiedyś było. Nikt też nie będzie sięgał po relacje sprzed 1989 roku, gdzie pozwalano jeszcze ludności wiejskiej na posiadanie jakiegokolwiek głosu i nie traktowanie jej jak gorszego gatunku. O robotnicach także próżno czegokolwiek szukać, może prócz naprawdę zdawkowych wzmianek - porównajmy to sobie z książkami zagranicznymi, gdzie o pracownicach fizycznych, ich ubiorze, fryzurach, mejkapie możemy czytać całe rozdziały, a nawet otrzymujemy dokładne how-to jak się tak uczesać - w Polsce możemy o tym zapomnieć. Mamy za to mające brzmieć dramatycznie, zeznania inteligentek, żon oficerów i eks-dam, które zderzyły się z trudną rzeczywistością okupacji. Przy czym przepraszam, ale przywoływanie tego, że jedna pani była oburzona, że jej koleżanka podpisała volklistę i ma cienkie pończochy, jest po prostu śmieszne, a nie straszne. Właśnie folksdojcze. Autorka stosuje technikę wielkiego kwantyfikatora (jedno z ulubionych narzędzi nazistowskiej propagandy, nomen omen) i wrzuca wszystkich folksdojczów do jednego wora, jako tych parszywych ludzi, którzy mieli ogromne przywileje i stać ich było na wszystko, z czego korzystali i śmiali się polskim kolegom w twarz. Rzeczywistość jest jednak dużo bardziej złożona, niż chcieliby tego piewcy polskiej polityki historycznej. Niejednokrotnie podpisanie volkslisty mogło uratować całą rodzinę od przesiedlenia, albo rozdzielenia (dzieci mogły zostać wywiezione do Rzeszy, jako zdatne do zniemczenia), podpisanie volkslisty nie dla wszystkich było łatwe i w wielu wypadkach wiązało się z dość przykrą koniecznością (bo powiedzmy sobie szczerze, dobro rodziny jest dużo bardziej ważne od i tak abstrakcyjnej przynależności narodowościowej). Co więcej podpisanie listy nie sprawiało, że taka osoba automatycznie nabierała praw rodowitego Niemca. Gdy nie spełniała różnych, także rasowych kryteriów, mogła zostać skierowana do weryfikacji. A stamtąd, w wypadku, gdy orzeczono o odebraniu jej statusu folksdojcza, mogła trafić do obozu, zostać wywieziona, wywłaszczona i pożegnać się z familią. Autorka tego rzecz jasna nie widzi. Wszystkie folksdojczki są złe i popylają w drogich pończochach. A jeszcze pisze, że nie ma żadnych wspomnień, folksdojczów, które pomogłyby zrozumieć ich perspektywę. Otóż wcale nie. Po wpisaniu hasełka na google books wyskakuje książka You have no idea - autorstwa Barbary Mueller-  wspomnienia, ale także szereg książek, gdzie takie zeznania się znajdują - wystarczy chcieć). W domu mody prócz nich, Niemek i luksusowych prostytutek (chyba raczej ich klientów, bo takie panie również były ścigane- zresztą zostanie luksusową prostytutką w dobie okupacji w Polsce to nie było zbyt łatwe zadanie - ale autorka również nie widzi tego, że decyzje o sprzedawaniu swojego ciała również nie należały do łatwych w wielu przykładach), ale tez artystki występujące w wulgarnych i miałkich w treści przedstawieniach. Ok. Kto się trochę orientuje, ten wie, że zarzuty o wulgarność są trochę... bezpodstawne. Wszelkie obsceny były zarówno w Rzeszy, jak i terenach okupowanych ścigane przez policję kryminalną. Co do miałkości (zarzut ten pojawia się także wobec kina Trzeciej Rzeszy)... A jakie było polskie kino przedwojenne? Było równie miałkie (przy czym dużo gorsze na poziomie artystycznym, aktorskim i technicznym), co filmy z Zarah Leander. Porównywanie polskiej i niemieckiej kinematografii jest karkołomne. Przy czym cały ten nurt autorów piszących o polskim kinie międzywojnia, jako o raju utraconym, zapewne nigdy w życiu nie miała żadnych zajęć z historii filmu. Kino polskie, nawet na tle czeskiego było po prostu beznadziejne i schematyczne. Puste komedyjki z Bodo, owszem są urocze, ale artystycznie nie umywają się w żaden sposób do kina niemieckiego (szczególnie tego przed 1933 rokiem). Podobnie jak nadęte obrazy patriotyczne, które budzą jedynie zażenowanie. Kino polskie opowiadało o małym wycinku społeczeństwa i jego, abstrakcyjnych dla większości ludności, problemach. Opowiadało bardzo mało wyrafinowanymi środkami, zdawkową scenografią, piosenkami, które często były kopiami zachodnich szlagierów, niespójnościami fabuły i dramatycznym aktorstwem. Dlatego polskie aktorki na emigracji nie zrobiły kariery w Hollywood. One po prostu nie miały charyzmy, nie mogłyby odnaleźć się w kinie, które było trzydzieści lat do przodu, w stosunku do tego, co zostawiły w ojczyźnie. Mówię Wam to ja, filmoznawca z dyplomem. Skończcie z tym bullshitem o niebywałych treściach w polskim kinie. One nie istniały. Sytuacja zmieniła się i rodzima kinematografia rozwinęła się w tych siermiężnych czasach PRL-u, których wszyscy tak okrutnie nienawidzą. Podobnie, jak twierdzi Kasia, sytuacja miała się z deskami teatrów, gdzie większość stanowiła lekka papa, a jedynie pojedyncze przedstawienia, czy małe teatry, próbowały kontrować i iść na przekór tendencjom.
     Ale to w sumie mały pikuś. Skoro to książka o modzie w okupowanej Warszawie, a nie Polsce, jak sugerować mógł tytuł, to pozostaje super ważne pytanie: mamy złych Niemców i folksdojczów, mamy dobrych Polaków... ale, ale... Gdzie są Żydzi? O żydowskich dziewczynach i tym, jak musiały sobie radzić ze zdobywaniem ubioru- co nosiły, jak nosiły etc., nie dowiemy się nic. Po prostu nie ma w tym wszystkim Żydówek. Nie przeczytamy o sytuacji w getcie, co wydawałoby się dość poważną sprawą do opisania. Za to będziemy czytać kolejne fragmenty wspomnień pań, marudzących na to, że inne panie mają lepiej. Po burzliwej rozmowie w wąskim retro gronie doszłyśmy do wniosku, że ta pozycja jest po prostu dramatycznie tendencyjna - wpisująca się w nurt: ach, to boskie międzywojnie!   Ograniczająca perspektywę do naprawdę niewielkiego grona osób, które nie były aż tak reprezentatywne dla całego społeczeństwa i umizgująca się pewnym środowiskom, którym za wszelką cenę zależy na tym, żeby wykreślić żydowską część społeczeństwa z polskiej historii.
     Może w końcu przejdę jednak do clue książki, czyli do mody. Paradoksalnie to są informacje bardzo ciekawe i gdyby autorka skupiła się jedynie na tym, książka byłaby o wiele lepsza. Dowiadujemy się tego, że wbrew opinii retro blogerek, w okupowanej Polsce jednak bardzo chętnie noszono turbany, o tym, jak w dramatycznie trudnych czasach działały zakłady krawieckie i domy mody, jakie ukazywały się pisma, jakie lansowano trendy, jakie stosowano kosmetyki, jaką noszono bieliznę. To wszystko jest bardzo ciekawe i przydatne, ale w tym ideologicznym sosie i zwężonej perspektywie, trudno się w pełni tym cieszyć - niestety. Dla tych kawałków, w sumie można się zaopatrzyć w tą pozycję, trzeba tylko przełknąć moje powyższe zarzuty. Z tym, że i tu jest pewne ale. Nie ma zdjęć ubranek z epoki. Są stare zdjęcia, ale dość malutkie i nie widać na nich detali. Niestety. Nie zobaczymy jak są uszyte. O tym jakie szwy, zamki, guziki stosowano, też nie przeczytamy. Mamy za to, na szczęście, informacje o tym, jakie stosowano tkaniny i dzianiny - dla kolekcjonera, jest to odrobinę rozczarowujące.

2 comments:

  1. Recenzje książek są obok recenzji muzycznych moimi ulubionymi tematami na tym blogu. Najbardziej ciągnie mnie chyba do tych konfrontujących się z niezbyt dobrze skonstruowanymi książkami i płytami [mimo wad samych materiałów recenzowanych, recki dają mi całkiem frapujące informacje, co konkretnie w nich nie gra i dlaczego].

    ReplyDelete
    Replies
    1. :D dziękuję bardzo. Staram się jednak promować fajne rzeczy, ale największy talent mam do wylewania frustracji, że mogło być tak pięknie - jak typowy Polak :D
      Niemniej, chociaż ostatnio staram się polecać coś bardziej wartościowego, niż to przed czym przestrzegam.

      Delete