7.6.19

Berlin - czyli jak wygląda sklep vintage od kuchni

Pewnie jeśli śledzicie losy Breslauerin, czy jakikolwiek inny sklep vintage, zastanawiacie się jak wygląda zdobywanie dóbr wszelakich. Jako, że często biorę udział w takich łupieżczych eskapadach, to chętnie Wam o tym opowiem, na przykładzie Berlina.
Jeden z łupów - jedyny, który do mnie trafił


Do stolicy Niemiec, czy ogólnie do Niemiec, zazwyczaj nie jedzie się po to, żeby zdobyć towar, który przyniesie ogromny zarobek. Najczęściej zarabia się na nim dość symboliczne kwoty, jednak zdaniem Kiki i moim, warto to robić ze względu na to, że zapotrzebowanie na prawdziwy vintage jest dość duże w naszym kraju, a asortymentu jako takiego nie ma, albo jest poukrywany po różnych, dziwnym lumpeksach w miastach gminnych i powiatowych naszego kraju - a nie ukrywajmy, nie każdemu się chce i ma czas, żeby co tydzień obskakiwać wszystkie mniejsze miejscowości wokół swojego miejsca zamieszkania i wygrzebywać sukienki z lat czterdziestych, które owszem zdarzają się i to za bardzo małe kwoty, jednak trzeba ogromnej cierpliwości. Nie ukrywajmy, jest to praca jak każda inna i siedzi się w niej nawet dłużej niż ustawowe osiem godzin dziennie. Taki sklep, to jakby nie patrzeć robota na 24 godziny. Zaczyna się od tego,że zdobywa się towar. Czyli jedzie w teren. W tym przypadku do Berlina, który jest oddalony od Wrocławia około 4 godziny drogi busem, czy pociągiem. Pociąg jest super, ale cena zaporowa, można za to z wyprzedzeniem 60 dni zamówić bilety i jest o połowę tańszy - taki tip na życie. Zostaje więc Flixbus, albo blablacar. Opcja druga to ostateczność ostateczności. O ile zazwyczaj trafiają się mili i odpowiedzialni kierowcy, tak można też trafić na kłócące się pary, niegrzeczne, głośne, obrażające cię dzieci, o których obecności nikt nie informował, czy pijanych facetów wracających z roboty na Ślunsk, do Katowic albo jadących do Berlina i popijających sobie - najczęściej jeden leży zmulony na siedzeniu, drugi prowadzi. Zostaje Flix, który czasem się spóźnia, no ale jednak to najpewniejsza droga żeby w miarę bezpiecznie dostać się do Berlina. Tym razem postanowiłyśmy na zajęcia indywidualne. Ja miałam wybrać ubranka i je zakupić, Kasieł pojechała do Bundesarchivu po dokumenty do książki. Miałam więc około 5 godzin na zdobycie skarbów. Zaczęłam od Mitte, gdzie przebiegłam się po second-handach i vintage shopach od Alexanderplatz do Hackescher Markt a potem na Warschauer Strasse i Frankfurter Tor - co zauważyłam? W Niemczech króluje moda na lata siedemdziesiąte w hipisowsko-psychodelicznej odsłonie, która do nas jeszcze nie dotarła - zdaniem Kasieł, sukienki z lat siedemdziesiątych są najbardziej problematyczne i trudno sprzedać je nawet za 45 złotych - Niemal te same sukienki, które wisiały miesiącami na Breslauerin, były rozchwytywane przez młode i starsze Niemki i turystki. Ceny od 30 euro wzwyż za sukienkę! W second-handzie, bo w vintage shopie ceny zaczynały się od 50 euro wzwyż. W sklepach specjalne hipisowskie wieszaki. Na ulicach, szczególnie w okolicach Mitte, zarejestrowałam całe mnóstwo dziewczyn w maxi sukienkach w wielkie, intensywnie kolorowe kwiaty. Naprawdę piękny i spektakularny widok, bo doskonale to ogrywały rozpuszczonymi włosami i barwnym makijażem. Zdecydowanie wolę modę na 70sy, w których bardzo pobrzmiewają echa lat trzydziestych, niż ten mocno ograny trend na 1980s i 1990sy. Czy u nas lata siedemdziesiąte się przyjmą? Pewnie z wielkimi oporami, bo to jednak bardzo kolorowa i krzykliwa moda, a przy obecnej fascynacji beżami i wyglądaniem na stonowaną, konserwatywną matronę, tudzież kobietę sukcesu, może być trudno. Czas pokaże.


Ja byłam jednak zainteresowana ubraniami od lat pięćdziesiątych i starszymi. Jeśli chodzi o lata pięćdziesiąte wybór był też szalony. Dominowały żakardowe sukienki rozkloszowane, imprezowe - kwieciste albo orientalne wzory, kwestie kolorystyczne: błękity, seledyny, srebra. Niestety ich ceny skutecznie odstraszały mnie od zakupu i zdecydowałam się na jedną, błękitną z dużym, geometrycznym dekoltem - kwintesencja estetyki Darii z The Vintage Dolls. Jak się okazało sukienka ta wywołała największy szał, więc następnym razem (czyli wtedy jak uda się odrobić to cośmy wydały!) Kiki zdobędzie ich więcej. Kwiecistych, rozkloszowańców było niewiele, więc na sklep trafił jeden, ale bardzo ładny, bawełniany, w różowe różyczki. Bardzo klasyczny. Do tego upolowałam New Lookowo wyglądającą sukienkę z dłuższymi rękawami i aksamitnymi wstawkami, piękną, klasyczną, czarną wieczorową również z aksamitem i plisami, trzecią czarną z koralikowymi gwiazdkami, a także fenomenalną zieloną z tafty. Ta ostatnia była wykonywana w domowych warunkach, ale to wcale nie ujmuje jej szyku, szerokie plisowane ramiączka sprawiają, że to nie jest po prostu zielona, rozkloszowana sukienka. Podobnie szykowna jest dłuższa sukienka balowa z lat pięćdziesiątych, również z tafty, z pięknymi, czarnymi flokowanymi kwiatami, którą kupiłyśmy drugiego dnia u arcymiłej pani w sklepie z antykami, wraz z kilkoma parami rękawiczek z lat 1930-1950. Mi udało się upolować także jedną 1950-tkę w kolorze oliwkowym, z acetatu, z pięknymi, bufiastymi rękawkami.










 To tyle jeśli chodzi o lata pięćdziesiąte. Ale szał był z latami trzydziestymi. Trafiły do nas w liczbie trzech - ceny miały zaporowe, ale czego się nie robi dla klientek, które bardzo chciały tej właśnie dekady. Pierwsza z nich, brązowa w kwiatki w końcu cudem trafiła do Kiki, która postanowiła ją zmierzyć przed wydaniem. Druga, cudna, z plisami, ozdobnymi pagonami przy korpusie, w kolorze granatowym już nas opuściła, podobnie jak również granatowa sukienka z trzema ozdobnymi guzikami. Nie dziwię się wcale, bo sukienki były naprawdę prześliczne (na szczęście bardzo źle na mnie wyglądały hehe, niemniej zawsze jak takie rzeczy opuszczają nasz dom, to trochę serce pęka).
 Brzmi to wszystko bardzo fajnie, ale w praktyce sprowadza się od chodzenia od punktu A do punktu B, przerzucania dużej ilości pięknych ubrań, wybierania spośród nich czegoś, co będzie odpowiadać klienteli, następnie zapakowania to do eko-torby i noszenia ładnych parę kilometrów (31 maja wyszło mi 21 km spaceru) w upał lejący się z nieba. Męczarnia, ale jaka przyjemna!



   Po tym wszystkim (około godziny 17), zostawiłyśmy towar w hostelu i ruszyłyśmy trochę odpocząć na Berlin Burlesque Week. Jak wiecie mam dosyć słabe doświadczenia z burleską. Parę razy byłam na takich imprezach w Polsce. Pierwszy raz był koszmarny, ale nie chciałam się uprzedzić, więc podjęłam drugą próbę, która potwierdziła moje wrażenia. Trzecia była trochę tylko lepsza, jednak utwierdziłam się w przekonaniu, że jest to rozrywka po prostu nie dla mnie. No i jakimś cudem, jak usłyszałam, że w Ballhausie będzie show zatytułowany Jews, Jews, Jews! to stwierdziłam, że może warto zobaczyć poza jutubem, jak to wygląda w Niemczech. Tym bardziej, że opis imprezy, inspirowanej świętem Purim wydawał się tak zabawny i intrygujący, że zachęcił mnie do kupienia biletów. I bardzo dobrze. Chociaż obie wchodziłyśmy ze ściśniętymi brzuchami i myślą, że jak będzie bardzo źle to znieczulimy się drinkami przy barze. Nie trzeba było. Prowadzącą była cudowna drag queen Nana Schewitz, której konferansjerka (prowadzona po angielsku ku naszej uciesze) doprowadzała widownie do spazmów ze śmiechu. Impreza była prowadzona bardzo konsekwentnie, całość spięta była w ramę narracyjną, przez co miało się wrażenie uczestniczenia w rewii, czy kabarecie na bardzo wysokim poziomie. W dość zabawnej formie wiele zostało powiedziane o wykluczeniu społecznym, o prawach osób niehetero, czy o mniejszościach etnicznych. Do tego była loteria, z której dochód poszedł na organizację wspierającą LGBT i mniejszości właśnie. Postawiono na dziewczyny plus-size, women of color i na nieheteronormatywność, co było zupełnym przeciwieństwem tego, z czym miałam do czynienia w Polsce, gdzie czułam się trochę tak, jakby impreza była tylko dla hetero-samców, a performerki przedstawiane przez konferansjerów jako kawałek mięsa do oglądania. Tutaj tego zupełnie nie było, mimo ogromnego natężenia dwuznacznych żartów. Kobiety na sali czuły się równie dobrze co faceci. Nie było tych śliskich typów, którzy przyszli sobie popatrzeć na hehe cycuszki i dupeczki hehe. Tego trochę się bałyśmy, jednak zupełnie bezpodstawnie - nikt nas nie zaczepiał, każdy miał swoją przestrzeń, faceci i kobiety przyszli podziwiać występy, a nie ślinić się do performerów. To było coś nowego. Najbardziej podobał się nam mocno bollywoodzki występ Misty Lotus, z pawim ogonem i płonącymi nasutnikami - robiło wrażenie. Powrót tramwajem o 23:00 w okolice Alexanderplatz nie wywołał też u mnie poczucia zagrożenia - dużo gorzej czułam się jadąc rano na Nadodrze do pracy. Kolejnego dnia byłyśmy na legendarnym Neukoelln, przed którym straszą prawicowe media, ale jakoś nam nie było straszno, ani niebezpiecznie. Nie zarejestrowałyśmy też żadnej "sfery szariatu" i nikt nie sprzedał nam kosy pod żebra. Łódź przyzwyczaiła mnie do znacznie gorszych widoków i niestety Neukoelln nie umiał tego pobić żadną miarą. Z Neukoelln, gdzie zresztą zakupiłyśmy New Lookową piękność, przeniosłyśmy się do Schoeneberg, gdzie pochodziłyśmy trochę po antykach i zawitałyśmy w Mimi Vintage przy Goltzstraße 5 - jak tam jest niebywale pięknie. Jeśli poszukujecie czegoś naprawdę spektakularnego, to Mimi i Glencheck powinny Wam to zapewnić. Ceny za sukienkę zaczynają się od 139 euro (pozdrawiamy osoby narzekające, że w Breslauerin jest drogo), kończą na grupo ponad 300/400 euro. Wszystko, czego sobie zamarzycie od lat dwudziestych do pięćdziesiątych może być Wasze o ile tylko dobrze przyoszczędzicie. A jeśli chcecie wybrać się na window shopping to i tak warto.
  Udało nam się trafić do cudownego hostelu: Singer109. Dostałyśmy Tiki Room, który był urządzony w stylu tiki właśnie i strasznie nas to zainspirowało co do urządzenia nowego mieszkania (przenosimy się dwa bloki dalej).



Podobał się Wam wpis? Co powiecie na kawę?

5 comments:

  1. Ten polski szał na lata 80/90 jest już nudny. Ja ostatnio zapałałam większym sentymentem do l. 70-tych - jakiś czas temu kupiłam u Was szałową maxi kiecę w hawajskie wzory, noszę ją sobie po domu i każdy, kto przyjdzie mówi WOW! :D A ja czuję się w niej jak elfka- hipiska ;) A co do burleski, kurcze, byłam rok temu na pokazie organizowanym w łódzkiej scenografii przez Pin up Candy - i zupełnie inne odczucia niż Twoje, było kulturalnie, zabawnie, ludzie dobrze się bawili, mimo że znakomita większość była chyba laikami w kwestiach burleskowych :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Yay to sie ciesze ze sie zakup udal. Ja mam wielka slabosc do tych maxi sukienek, ale na innych osobach, ja w nich wygladam bardzo zle i czesto kolory sa dla mnie za mocne, ale u innych osob jestem zakochana i wpychalabym absolutnie wszystkim :D

      Moze sie zmienilo, ja mam odczucia z lat 2010-2012 bodaj, wiec pewnie poszla ta scena do przodu, ale wtedy byla ... lekka masakra :D Za to Pin Up Candy spotkałam poza burleskowo podczas panelu All in UJ i wywarla na mnie ogromnie pozytywne wrazenie jako osoba i o ile nie jestem jakims fanatykiem jej tworczosci, to prywatnie nie dam zlego slowa powiedziec. Naprawde madra i inspirujaca osoba.

      Delete
  2. Mnie właśnie bardzo interesują lata 70, także jakby było coś z tych lat w moim rozmiarze na Breslauerin to chętnie kupię. Takie kolorowe i hipisowskie właśnie:-)

    ReplyDelete